Dzisiaj znaleźliśmy się w Szkocji, a może w Skandynawii? Sami już nie wiem. W każdym razie chcieliśmy jechać dalej wzdłuż wybrzeża i po drodze zwiedzić kolejny park narodowy (w zasadzie „wybrzeże narodowe”, jak głosi nazwa) w Point Reyes. Najpierw jednak musieliśmy zaliczyć obowiązkowy punkt programu, czyli przejechać przez Golden Gate . Jak podejrzewałem wczoraj, przejazd przez całe SF okazał się nie taki straszny. Oczywiście bez sugestii Betty raczej nie dojechalibyśmy do celu, a z pewnością zajęłoby to nam znacznie więcej czasu i nerwów. Golden Gate sprawia imponujące wrażenie, chociaż jest jednym z krótszych mostów w San Francisco. Dojeżdżając do niego od razu dostrzega się charakterystyczne łuki. Niestety górna część mostu była spowita w pędzącej mgle czy też może w chmurach, co nie pozwoliło nam ocenić całości. Za mostem znajduje się parking dla zwiedzających, na którym zatrzymaliśmy się, by ścieżką dla pieszych udać się na krótki spacer. Tym razem nauczeni wczorajszym doświadczeniem nałożyliśmy na siebie kilka warstw odzieży. Ja oczywiście wykorzystałem kupioną wczoraj kurtkę – w końcu musi się zamortyzować. Co ciekawe, niektóre osoby jakby dalej nie mogły uwierzyć, że tak daleko na południu jest zimno – widzieliśmy mnóstwo mężczyzn i kobiet w krótkich rękawkach. Sprawiali wrażenie, jakby nie odczuwali przenikliwego wiatru. A może tylko robili dobrą minę do złej gry?
Zaraz za mostem skręciliśmy ponownie na drogę numer 1, ciągnącą się wzdłuż samego wybrzeża. Dopiero teraz można ją było porównać z opisem Wańkowicza – serpentyny i podjazdy następowały jedne po drugich. Co chwila roztaczały się też widoki na przepaście prowadzące wprost do huczącego oceanu. Cały czas towarzyszyła nam też ta niesamowita pogoda. Wiał silny zachodni wiatr, który niósł ze sobą kłęby białej mgły. Momentami mieliśmy wrażenie, że jest jakiś pochmurny październikowy dzień a my przemieszczamy się gdzieś między bieszczadzkimi połoninami.
Chociaż czas goni nas coraz bardziej, nie mogliśmy sobie odmówić wizyty na kolejnej plaży Oceanu Spokojnego. W ten sposób dotarliśmy do Drake Beach – plaży na której podobno rozbiły się okręty flotylli Sir Francisa Drake’a, gdy w poszukiwaniu złota i srebra posuwał się wzdłuż wybrzeża. Znowu trafiamy do ładnie zorganizowanego, stylowego centrum dla zwiedzających, a następnie wybieramy się nad wodę przygotować rytualną kawkę. Plaża jest tu dosyć korzystnie ulokowana – od zimnego zachodniego wiatru osłania ją kilkumetrowy klif. Dzięki temu nasz kocherek szybko podgrzewa wodę i już za chwilę delektujemy się ciepłym napojem. Obok plażuje jakaś liczna rodzinka. Zakutani w kurtki (jest 57 st. F) obserwujemy dzieci kąpiące się wśród fal leniwie wtaczających się na brzeg. Wokół nas żebrzą o okruszki swojsko wyglądające mewy i nie ma żadnych dziwacznych stworzeń. Czujemy się więc prawie jak nad Bałtykiem. Jedynym zgrzytem zakłócającym sielskość krajobrazu jest grupa młodzieży grająca w football amerykański.
Mamy zupełny mętlik w głowach. Wzgórza jak w Szkocji, ale trawa cała ruda, zeschnięta. Wieje przenikliwy wiatr, snuje się mgła, co chwila mijamy opuszczone farmy z domami łuszczącymi się białą farbą, zaś spośród nich wybijają się w niebo wyniosłe palmy daktylowe. Kawałek dalej, miasteczko jak ze skandynawskiej pocztówki a obok coś, co można by uznać za fiord. I znowu miasteczko jak ze starego westernu. Przy drogach poskręcane drzewa kolonialne – trochę przypominają wierzby, ale mają w obwodzie po kilka metrów i osiągają wysokość kilkudziesięciu. To chyba najdziwniejsza i najbardziej zaskakująca okolica, jaką do tej pory napotkaliśmy.
Niestety na wysokości Bodega Bay musimy się rozstać z nadmorską drogą numer 1. Gdybyśmy mieli czas, moglibyśmy tu spędzić nawet kilka dni. Jednak termin powrotu zbliża się nieubłaganie a wciąż tyle do zobaczenia. Widać też wyraźnie, że im dalej na północ od San Francisco, tym droga staje się mniej ruchliwa. Z pewnością na odcinku do Eureki mielibyśmy niezłą frajdę, ale to oznaczałoby dodatkowe 150 kilometrów z maksymalną prędkością 35 mil na godzinę. W każdym razie zgodnie z Gosią uznajemy, że odcinek „jedynki” powyżej San Francisco przebija jej przereklamowaną część ciągnącą się na południe w stronę Los Angeles.
***
Jest już noc. Dotarliśmy na kemping w Leggett. Przez gałęzie potężnych sekwoi blado prześwieca młody księżyc. Otaczają nas grube pnie o średnicy dochodzącej do dwóch metrów. Gosia trochę boi się tych mrocznych, strzelistych drzew, które zdają się napierać z każdej strony. Czytamy uważnie tablicę informacyjną, czy czasami nie musimy tu uważać na niedźwiedzie. Na szczęście ostrzeżenia dotyczą tylko trującego dębu i trujących alg w pobliskiej rzece. Ale kąpać się nie zamierzamy i jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby zastanawiać się, czy kruszące się pod nogami żołędzie są niebezpieczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz