niedziela, 30 sierpnia 2009

Dzień 19 czyli ulicami San Francisco

W trakcie śniadania (skonsumowanego w sympatycznym barze prowadzonym przez starszych Latynosów, a który polecił nam kierownik kempingu) okazało się, że nocowaliśmy już za Monterey w ładnej miejscowości nadmorskiej Marina. To że jest ładna ujawniło się dopiero rano. Zaraz za kempingiem wznosiła się wysoka piaszczysta wydma, która prowadziła prosto nad ocena. Niestety nawet nie zdążyliśmy pójść tam na spacer. Spaliśmy jak zwykle wśród kojącego szumu samochodów, przejeżdżających ruchliwą trasą 20 metrów za naszymi głowami. Zaczynam coraz bardziej podejrzewać, że amerykanie są uzależnienie od motoryzacji nie tylko pod względem technicznym (do niektórych miejsc nie da się dotrzeć bez samochodu), ale również psychicznym. Jak pisał Kofta Ale gdy cicho to źle I głupio nam / Jakby się zepsuł życia niezawodny motor.

Wreszcie ruszyliśmy do SF. Zanim jednak przejdę do opisu miasta, proponuję małą zagadkę. Co turyści kupują najczęściej w sklepach i na straganach licznie wypełniających downtown? Lakowe puzderka lub wachlarze z Chinatown? Szklane kule z widokiem Golden Gate, które po wstrząśnięciu sypią srebrnym śniegiem? A może owoce morza, oferowane na Rybackim Nabrzeżu? Nic z tych rzeczy. Ale odpowiedź za chwilę.

Dojechawszy na przedmieścia zatrzymaliśmy się w Mountain View, gdzie znajduje się duży park technologiczny, w którym mają swoje siedziby największe firmy informatyczne – pod drodze migały nam duże logo Microsoft, Yahoo i innych korporacji. Naszym celem było jednak aktualne centrum świata Wielkiej Pajęczyny, czyli siedziba Google. Podjechaliśmy pod kompleks nowocześnie zaprojektowanych, niskich budynków rozłożonych na dużym obszarze (zajmowały kilka kwartałów). Wszystko w cieniu młodych choć wysokich już redwoods, wśród których rozmieszczono liczne parkingi, fontanny, rzeźby, ale również baseny i boisko do siatkówki plażowej, na którym akurat grały dwie pary. Wokół panowała kojąca cisza, co niestety okazało się złą wróżbą – trafiliśmy tam w sobotnie przedpołudnie i praktycznie wszystko było pozamykane, więc tylko całowaliśmy klamki kolejnych biur. Nie dostrzegliśmy też żadnego centrum dla zwiedzających ani nawet zwykłej informacji. Widać firma, choć sama jest już żywą legendą, nie obrosła jeszcze w tradycje tak jak inne atrakcje amerykańskie i nie jest specjalnie przygotowana na nalot turystów (swoją drogą byliśmy tam jedynymi zwiedzającymi).

Wyjeżdżając cofnęliśmy się jeszcze 2 kilometry do centrum badawczego NASA. Tam co prawda było Visitors Center, ale oferowało ono bardzo skromniutką wystawę na temat kosmosu. Gdybym na podstawie tego co zobaczyłem miał wnioskować o aktualnym statusie NASA, powiedziałbym, że zatrzymało się ono w rozwoju na poziomie lat siedemdziesiątych.

Jeszcze w Las Vegas Gosia schowała kawałek gazety, w której była prognoza dla Kalifornii. Wszędzie upały w granicach 90, 100 st. Fahrenheita, natomiast w SF tylko 70 parę stopni. Gosia uparcie twierdziła, że właśnie tak będzie. Ranek w Marinie przywitał nas słoneczny i gorący, a po drodze termometr samochodowy systematycznie pokazywał coraz większą wartość w pewnym momencie dochodząc do 100 st. F, więc co parę minut puszczałem złośliwe komentarze: „O, popatrz, jak się ochładza.” Gdy dotarliśmy do hotelu Travelodge w pobliżu portu lotniczego, dalej panował skwar aż zrezygnowana Gosia wreszcie przyznała mi rację.

Odpoczęliśmy chwilę w pokoju, po czym wyruszyliśmy do centrum. Przed wyjściem zmieniłem spodnie na długie, bo niestety moje szorty po kilku dniach używania były mocno niewyjściowe, natomiast Gosia przygotowała sobie koszulkę na ramiączkach – na wszelki wypadek, gdyby było za gorąco. Wszystkie przewodniki radzą, żeby do centrum nie pchać się samochodem ze względu na korki i zatłoczone parkingi. Później okazało się, że uwaga ta raczej nie dotyczy sobót (a pewnie i niedzieli), bo korków nie napotkaliśmy a w centrum nie brakowało wolnych parkingów, na których za 15 dolarów można było zostawić samochód na cały dzień. My za radą przewodnika i recepcjonistki hotelowej skorzystaliśmy z autobusu wahadłowego, który przewoził turystów między licznymi hotelami a lotniskiem. Po dojechaniu do terminala międzynarodowego wsiedliśmy do wagonu metra BART, który w ciągu 30 minut dowiózł nas do samego centrum. Jazda ta wcale nie była taka tania – w jedną stronę bilet kosztował 8,10 USD, czyli za podróż w dwie strony zapłaciliśmy ponad 32 USD. Dodatkowo Gosia bardzo się zmartwiła, gdy okazało się, że bramka wypuszczająca z metra zjadła nasze bilety. Nie będzie miała czego wkleić do pamiętnika.

Po wyjściu z podziemi od razu przywitał nas specyficzny klimat. Pomiędzy wieżowcami hulał przenikliwy zimny wiatr, wystarczyło jednak na chwilę ustawić się w oświetlonym słońcem miejscu, by poczuć jego gorące promienie. Wyruszyliśmy w stronę Chinatown, by poszukać czegoś do zjedzenia. Wraz z nadciąganiem wieczoru robiło się coraz chłodniej. I tu nadszedł moment na rozwiązanie zagadki – głównym towarem kupowanym na straganach w centrum SF są ciepłe polary i kurtki. Są one wystawione przed frontami sklepów, gdyż przyciągają największe tłumy zainteresowanych. Niczego nie spodziewający się turyści, doświadczeni wcześniej upałami Nevady i środkowej Kalifornii, w krótkich rękawkach wybierają się na zwiedzanie SF. A tam zaskakuje ich zimno. Cóż było robić – Gosia wypatrzyła mi na straganie kurtkę za 19,99 USD, którą skrzętnie kupiłem. Później co chwila spotykaliśmy grupy Niemców i Francuzów opatulonych w nowiutkie bluzy i kurtki z nadrukami Golden Bridge lub San Franciso.







Samo miasto jest rzeczywiście bardzo ładne. Szczególnie ciekawa jest chińska dzielnica – słyszy się tam głównie język mandaryński. W licznych kawiarniach siedzą starsi panowie w spodniach garniturowych oraz białych koszulach i czytają chińskie gazety. Zaszliśmy do ciastkarni na kawę. W środku dwa duże monitory plazmowe. Na jednym wyświetlany jakiś chiński film, na drugim transmisja z meczu footballu amerykańskiego. Nic chyba lepiej nie oddaje dualizmu tego rejonu miasta. Po raz pierwszy odczułem satysfakcję, że mówię po angielsku lepiej od tubylca – dziewczyna, u której składaliśmy zamówienie, nie potrafiła zrozumieć, że chcemy jedną czarną i jedną białą kawę. Musiała prosić o pomoc swoją koleżankę. Nic dziwnego – w lokalu, który wybraliśmy nie było żadnych obcokrajowców.

Kolejną atrakcją SF są słynne tramwaje. Wskoczyliśmy do jednego z nich, który dowiózł nas aż do Fisherman’s Wharf (Nabrzeże Rybackie). Jazda tramwajem to rzeczywiście ciekawe przeżycie – jeden z motorniczych co chwila wyskakuje z pojazdu i przestawia zwrotnice, a drugi za pomocą olbrzymiej wajchy i hamulca rozpędza lub zatrzymuje tramwaj. Wszystko wśród huku i wstrząsów, które zwiększają jeszcze emocje podczas zjazdów ze stromych wzgórz. Na zakończenie zafundowaliśmy sobie długi spacer wzdłuż wybrzeża. Jest ono bardzo ciekawie zorganizowane – co kawałek znajdują się numerowane mola. Część z nich pełni w dalszym ciągu funkcje przystani dla łodzi rybackich, część ma już charakter turystyczny, goszcząc liczne restauracje i kawiarnie. W jednej z nich spróbowaliśmy wreszcie kalifornijskiego wina - nie mogłem przepuścić pierwszej okazji, gdy nie musiałem prowadzić samochodu.

Na ostatnim molo przy ulicy Embarcaderos urządzono muzeum techniki. Wstęp do niego jest bezpłatny a zawartość naprawdę interesująca. Prawdę mówiąc nie jest to muzeum techniki a muzeum różnego rodzaju automatów rozrywkowych, przy czym nie chodzi tu o automaty do hazardu. Z rozrzewnieniem przechodziłem w pobliżu szaf z grami komputerowymi, które pamiętałem jeszcze z liceum – Packman, Moon Raker, River Ride, wyścigi samochodowe. Wszystkie maszyny były sprawne i za symboliczne ćwierć dolara można było zagrać w swoją ulubioną grę – w ten właśnie sposób utrzymuje się muzeum. A chętnych nie brakowało, zwłaszcza facetów w moim wieku. Aż łezka mi się zakręciła. Oprócz znanych nam z lat osiemdziesiątych gier komputerowych oraz flipperów zauważyliśmy też sporo wynalazków, które nie dotarły do nas z zachodu – być może dlatego, że pochodziły z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy żelazna kurtyna szczelnie broniła nas przed kapitalizmem. Były na przykład automaty do wróżenia – po wrzuceniu 25 centów z maszyny wypadała karteczka z przepowiednią. Inne automaty czytały przyszłość z ręki. Ciekawe jak to działało, skoro kilkadziesiąt lat temu o skanerach jeszcze nawet nie myślano. Podobał nam się też automat do gry w baseball – rynną staczała się maleńka piłeczka, którą po naciśnięciu odpowiedniego guzika odbijał pałkarz. Było też kilka automatów grająco – śpiewających, na przykład „Fryzjerski kwartet”, w którym cztery drewniane kukiełki z ruchomymi szczękami odśpiewywały jakąś makabryczną piosenkę. W kilku maszynach można też było wyprodukować sobie medalik z widokiem chińskiego ogrodu lub Golden Gate – wystarczyło włożyć dwie ćwierćdolarówki i jednego centa. Pierwsze dwie monety były opłatą za usługę a z trzeciej maszyna wytłaczała owalny medalik – wystarczyło zakręcić osiem razy korbą, by mosiężny pieniążek zostały przeciśnięty przez prasę i wyleciał dolnym otworem. Od razu przypomniała mi się głośna kiedyś w Polsce sprawa, gdy ktoś zamiast podkładek do gwoździ papowych wykorzystywał złotówki. W połowie lat osiemdziesiątych inflacja była tak wysoka, że zamiast kupować podkładki do papy opłacało się używać aluminiowych monet jednozłotowych. Sprawa wyszła na jaw i pomysłowy budowlaniec miał ogromne kłopoty – obowiązywała wtedy (a może dalej obowiązuje) ustawa zakazująca niszczenia „prawnych środków płatniczych obowiązujących w Polsce". (A pamiętacie tę zabawę, gdy brało się na przykład banknot z Waryńskim i zaginało tak, że z napisu „Banknoty Narodowego Banku Polskiego są prawnym środkiem płatniczym w Polsce” wychodził napis „Banknoty Narodowego Banku Polskiego są niczym w Polsce”?)

Po długim marszu, zmęczeni dotarliśmy do stacji kolejki i tą samą drogą wróciliśmy do hotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz