5.30 czasu lokalnego a my już wyspani i na nogach. Chyba dłużej będziemy odczuwali efekty zmiany czasu, ale w tym przypadku to nawet korzystne - szybko zjemy śniadanie i w dalszą drogę. Będziemy też mogli zatrzymać się wcześniej na nocleg, co w przypadku wariantu kampingowego jest istotne, gdyż rozstawianie namiotu nocą nie jest najlepszym pomysłem.
Wczoraj mieliśmy mieć pierwszy "zwykły" dzień naszej podróży. Zwykły, czyli taki, których spodziewamy się mieć co najmniej kilkanaście. Z naszych obliczeń wynika, że mamy do przejechania przeszło 6000 mil (ponad 10000 km). Ponieważ mamy do dyspozycji 28 dni, wypada po ok. 215 mil (360 km) dziennie. Zakładając również, że przynajmniej co drugi dzień chcielibyśmy nie jeździć, wychodzi, że w dni "trasowe" powinniśmy robić ok. 700 km. Uff. Wczoraj udało się nam przejechać ok. 300 mil (480 km), co uwzględniając okoliczności było dosyć dobrym wynikiem.
Z hotelu wyjechaliśmy około 8.00. Jak to czasami bywa, zaufałem GPS-owi a nie intuicji i w rezultacie wpakowaliśmy się w wielki korek zmierzający w stronę centrum. Straciliśmy w nim prawie godzinę obserwując, jak coraz bardziej zbliżamy się do szarych wieżowców downtown z górującą nad nimi mroczną Sears Tower. W końcu postanowiłem zjechać pierwszym zjazdem. Dzięki temu odbyliśmy małą przejażdżkę przez dzielnice mieszkaniowe Chicago. Budownictwo jest tu bardzo charakterystyczne - wąskie, dwu- lub trzykondygnacyjne budynki o ceglanych lub sidingowych elewacjach, często załamywane w wielu kierunkach i ciągnące się wgłąb na kilkanaście metrów. Z przodu mały ganeczek otoczony trawnikiem lub kwietnikiem. Na wielu domach wywieszone amerykańskie flagi, choć widzieliśmy i polską. Zresztą to nie jedyny polski akcent, który dostrzegliśmy - jechaliśmy za samochodem z rejestracją układającą się w polskie nazwisko. W czasie przejazdu przez miasto zatrzymaliśmy się też na pierwszych zakupach. Na szczęście przed wyjazdem poczytałem trochę i dowiedziałem, się, że "pharmacy" to nie tylko apteka, ale również sklep spożywczo przemysłowy - po prostu taki supermarkecik.
Spacer po pharmacy, którą odwiedziliśmy był dla nas również źródłem ciekawych doznań. Układ sklepu typowy, gdy jednak zaczęło przyglądać się półkom, dostrzegało się wiele nieznanych rzeczy. Po pierwsze, ceny są podawane z podatkiem i bez podatku (w niektórych sklepach tylko bez podatku i dopiero przy kasie człowiek dowiaduje się, że musi zapłacić parę dolarów więcej). Po drugie, opakowania - wszystko w funtach, uncjach, stopach. Przy zakupach, oprócz przeliczania kursu, trzeba jeszcze nagłowić się z wagami i wymiarami. Odmienne jednostki wagowe i wymiarowe skutkują również innymi standardami opakowań - winogrona można kupić w paczkach funtowych, wodę w galonowych butelkach.
Wreszcie wjechaliśmy na właściwą drogę, czyli Interstate 55 prowadzącą na południowy zachód do St. Louis. Początkowo była bardzo zatłoczona, ale stopniowo zaczęła się rozróżniać, wreszcie zabudowania Chicago pozostały za nami i poczuliśmy, czym jest jazda amerykańską drogą. Wokół płaski horyzont, gdzieniegdzie przecinany kępami drzew a większość terenu zajęta przez uprawy - głównie kukurydzę. Co jakiś czas małe osiedla i wielkie silosy zbożowe. Mogłem wreszcie trochę uwagi poświęcić samochodowy. Udało mi się odkryć jak działa tempomac (urządzenie pozwalające jechać ze stałą prędkością bez naciskania pedału gazu). Dzięki temu miałem obie nogi wolne i mogłem rozkoszować się jazdą, dokonując tylko drobnych korekt kierownicą. Dozwolona prędkość na autostradzie wynosi tu maksymalnie 65 mil na godzinę (przynajmniej jednostki czasu mają tu takie same) i prawdę mówiąc mało kto ją przekraczał. To znaczy wszyscy jechali jakiś 70 mi/h, ale nie więcej. Ani razu nie zauważyliśmy "polskich kierowców", którzy swoimi bmw dwukrotnie przekraczają limity. Ogólnie rzecz biorąc kultura jazdy jest bardzo duża - wszyscy zachowują odstępy, nikt nikomu nie zajeżdża drogi. Oczywiście w Chicago jest znacznie gorzej, ale i tak o niebo lepiej niż na przykład w Warszawie.
Skoro już piszę o samochodzie, warto wspomnieć o ważnym problemie, który dotyka kierowców z Europy - trzeba się przyzwyczaić do automatycznej skrzyni biegów. Szczególnie nieprzyjemny jest odruch wciskania sprzęgła, którego przecież nie ma. W rezultacie noga trafia na pedał hamulca, co kończy się ostrym hamowaniem. Ponieważ zdarzyło mi się to kilka razy, chcąc uniknąć niebezpieczeństw i zwolnić umysł od myślenia o swojej lewej nodze, po prostu przywiązałem ją taśmą do fotela tak, żeby nie dostawała do żadnego z pedałów. Dzięki temu musiałem już tylko uważać, żeby nie zmieniać biegów - na szczęście tym zajęła się Gosia, która co chwila biła mnie po prawej ręce, gdy tylko zbliżałem ją do lewarka.
Po kilkunastu kilometrach zobaczyliśmy zjazd na "Historic route 66" (historyczna droga 66). Historia tej drogi jest bardzo ciekawa, ale nie będę jej opisywał, bo w Internecie można znaleźć wiele informacji na jej temat - wystarczy w Wikipedii wpisać "Droga 66", by uzyskać podstawowy pakiet faktów. Dzięki temu trafiliśmy do Joliet, w którym rozpoczynają się pierwsze istniejące do dzisiaj fragmenty tej drogi. Od razu trafiliśmy do muzeum "Route 66", gdzie porobiliśmy kilka zdjęć i porozmawialiśmy z miłą panią z recepcji. Powitała nas serdecznym "Can I help you", a ja odparłem "Yes, you probably can" po czym zacząłem ją wypytywać o sklep z kartami telefonicznymi i sprzętem turystycznym. Niestety niewiele nam pomogła.
Warto tu wspomnieć, że po pierwsze chcieliśmy kupić amerykańską kartę prepaidową, żeby móc tanio dzwonić do Polski; po drugie - turystyczną kuchenkę gazową, która umożliwi nam gotowanie na kempingach; po trzecie - konwerter napięcia lub kabel do laptopa z amerykańską końcówką. Wszystkie te zadania okazały się dosyć trudne w realizacji. W sklepach mieli tylko zdrapki na doładowania, ale nie mieli samych kart. W końcu w miejscowości Pontiac udało się nam znaleźć duży sklep sportowo - ogrodniczo - budowlany. Pan z obsługi bardzo chciał nam pomóc i po kilkunastu minutach już cztery osoby szukały po całym sklepie kuchenki turystycznej (wcześniej udało się nam ustalić, że na konwerter nie ma szans). Nawet udało im się coś znaleźć, ale konstrukcja była dosyć ciężka, więc zrezygnowaliśmy z zakupu. W końcu powiedzieli nam, żeby sprawdzić w pobliskim Wallmarcie. I to okazało się strzałem w dziesiątkę. W tym potężnym markecie (zwłaszcza jak na tak małą mieścinę, jaką jest Pontiac) jest dosłownie szwarc, mydło i powidło. Udało się nam tam kupić kuchenkę z malutkim palnikiem - dokładnie taką, jaką potrzebowaliśmy. Dużo atrakcji dostarczyło nam też chodzenie między półkami ze sprzętem sportowym, który ze względu na amerykańskie tradycje jest nieco inny od naszego - kije, piłki, kaski i rękawice do baseballa, piłki do footballu amerykańskiego itp.
W pobliżu sklepu był też przedstawiciel AT&T, gdzie postanowiliśmy zakupić naszą kartę. Podeszliśmy do pani z obsługi i wyjaśniamy naszą prośbę - że mamy własny telefon i chcemy do niego kupić kartę typu "Pay and go" (tak tu się nazywają karty prepaidowe). Pani mówi, że owszem, jest to możliwe, ale te karty działają tylko z telefonami AT&T. Zdziwiłem się, gdyż w Internecie znalazłem inne informacje. Poprosiłem więc, żebyśmy spróbowali. Okazało się, że mam rację - wystarczy telefon bez simlocka (to pewnie miała namyśli ta pani z obsługi), by wszystko od razu zagrało. Szybko spisaliśmy umowę (w trakcie wypełniania formularza, pani zapytała się, czy ta "Polska" jest w Azji, czy w Europie) i już po chwili dzwoniliśmy do naszych dzieciaków i mojej mamy.
A potem już tylko droga. Od Joliet przez Pontiac aż do Bloomington jechaliśmy starą drogą 66. Co chwila można było widzieć zabytkowe stacyjki ze śmiesznymi dystrybutorami paliwa. W Dwight stacyję obsługiwały dwie starsze panie, które wręczyły nam mnóstwo folderów. Gosia znęca się teraz nad nimi wycinając co ciekawsze zdjęcia lub mapki i wklejając je do swojego pamiętnika. Natrafiliśmy też na grupę "easy-riderów", którzy zatrzymali się w starym barze zaprojektowanym specjalnie z myślą o motocyklistach - miał on malutki zadaszony parking, w którym mieściły się tylko motocykle.
W Bloomington wjechaliśmy z powrotem na drogę 55, którą dotarliśmy aż do Springfield, by następnie skręcić na zachód w stronę Jacksonville (Interstate 72). Na noc zatrzymaliśmy się w hotelu Econo Lodge w pobliżu tego miasta. Po wprowadzeniu się do pokoju, zabrałem się za komputer - musiałem uciąć europejską końcówkę kabla i zastąpić ją kupioną w Wallmarcie amerykańską wtyczką (nie udało się nam kupić konwertera). Na szczęście zasilacze do laptopów działają w standardzie 100/230 V, więc wystarczyła prosta operacja z użyciem scyzoryka. Dzięki temu mogłem przygotować swoje dwie ostatnie relacje.
Dzisiaj ruszamy dalej. Już niedaleko do granicy ze stanem Missouri, która na tym odcinku biegnie wzdłuż słynnej rzeki o tej samej nazwie. Chcemy trochę nadrobić drogi - spróbujemy przejechać cały stan. Planowana trasa ma przebieg: Jacksonville, Mexico, Fulton, Jefferson City, Lebanon, Springield (w stanie Missouri), Joplin. Zobaczymy, ile z tego się uda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz