poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dzień 20 czyli nie wiadomo gdzie, ale na pewno nad morzem

Dzisiaj znaleźliśmy się w Szkocji, a może w Skandynawii? Sami już nie wiem. W każdym razie chcieliśmy jechać dalej wzdłuż wybrzeża i po drodze zwiedzić kolejny park narodowy (w zasadzie „wybrzeże narodowe”, jak głosi nazwa) w Point Reyes. Najpierw jednak musieliśmy zaliczyć obowiązkowy punkt programu, czyli przejechać przez Golden Gate . Jak podejrzewałem wczoraj, przejazd przez całe SF okazał się nie taki straszny. Oczywiście bez sugestii Betty raczej nie dojechalibyśmy do celu, a z pewnością zajęłoby to nam znacznie więcej czasu i nerwów. Golden Gate sprawia imponujące wrażenie, chociaż jest jednym z krótszych mostów w San Francisco. Dojeżdżając do niego od razu dostrzega się charakterystyczne łuki. Niestety górna część mostu była spowita w pędzącej mgle czy też może w chmurach, co nie pozwoliło nam ocenić całości. Za mostem znajduje się parking dla zwiedzających, na którym zatrzymaliśmy się, by ścieżką dla pieszych udać się na krótki spacer. Tym razem nauczeni wczorajszym doświadczeniem nałożyliśmy na siebie kilka warstw odzieży. Ja oczywiście wykorzystałem kupioną wczoraj kurtkę – w końcu musi się zamortyzować. Co ciekawe, niektóre osoby jakby dalej nie mogły uwierzyć, że tak daleko na południu jest zimno – widzieliśmy mnóstwo mężczyzn i kobiet w krótkich rękawkach. Sprawiali wrażenie, jakby nie odczuwali przenikliwego wiatru. A może tylko robili dobrą minę do złej gry?

Zaraz za mostem skręciliśmy ponownie na drogę numer 1, ciągnącą się wzdłuż samego wybrzeża. Dopiero teraz można ją było porównać z opisem Wańkowicza – serpentyny i podjazdy następowały jedne po drugich. Co chwila roztaczały się też widoki na przepaście prowadzące wprost do huczącego oceanu. Cały czas towarzyszyła nam też ta niesamowita pogoda. Wiał silny zachodni wiatr, który niósł ze sobą kłęby białej mgły. Momentami mieliśmy wrażenie, że jest jakiś pochmurny październikowy dzień a my przemieszczamy się gdzieś między bieszczadzkimi połoninami.




Chociaż czas goni nas coraz bardziej, nie mogliśmy sobie odmówić wizyty na kolejnej plaży Oceanu Spokojnego. W ten sposób dotarliśmy do Drake Beach – plaży na której podobno rozbiły się okręty flotylli Sir Francisa Drake’a, gdy w poszukiwaniu złota i srebra posuwał się wzdłuż wybrzeża. Znowu trafiamy do ładnie zorganizowanego, stylowego centrum dla zwiedzających, a następnie wybieramy się nad wodę przygotować rytualną kawkę. Plaża jest tu dosyć korzystnie ulokowana – od zimnego zachodniego wiatru osłania ją kilkumetrowy klif. Dzięki temu nasz kocherek szybko podgrzewa wodę i już za chwilę delektujemy się ciepłym napojem. Obok plażuje jakaś liczna rodzinka. Zakutani w kurtki (jest 57 st. F) obserwujemy dzieci kąpiące się wśród fal leniwie wtaczających się na brzeg. Wokół nas żebrzą o okruszki swojsko wyglądające mewy i nie ma żadnych dziwacznych stworzeń. Czujemy się więc prawie jak nad Bałtykiem. Jedynym zgrzytem zakłócającym sielskość krajobrazu jest grupa młodzieży grająca w football amerykański.

Mamy zupełny mętlik w głowach. Wzgórza jak w Szkocji, ale trawa cała ruda, zeschnięta. Wieje przenikliwy wiatr, snuje się mgła, co chwila mijamy opuszczone farmy z domami łuszczącymi się białą farbą, zaś spośród nich wybijają się w niebo wyniosłe palmy daktylowe. Kawałek dalej, miasteczko jak ze skandynawskiej pocztówki a obok coś, co można by uznać za fiord. I znowu miasteczko jak ze starego westernu. Przy drogach poskręcane drzewa kolonialne – trochę przypominają wierzby, ale mają w obwodzie po kilka metrów i osiągają wysokość kilkudziesięciu. To chyba najdziwniejsza i najbardziej zaskakująca okolica, jaką do tej pory napotkaliśmy.




Niestety na wysokości Bodega Bay musimy się rozstać z nadmorską drogą numer 1. Gdybyśmy mieli czas, moglibyśmy tu spędzić nawet kilka dni. Jednak termin powrotu zbliża się nieubłaganie a wciąż tyle do zobaczenia. Widać też wyraźnie, że im dalej na północ od San Francisco, tym droga staje się mniej ruchliwa. Z pewnością na odcinku do Eureki mielibyśmy niezłą frajdę, ale to oznaczałoby dodatkowe 150 kilometrów z maksymalną prędkością 35 mil na godzinę. W każdym razie zgodnie z Gosią uznajemy, że odcinek „jedynki” powyżej San Francisco przebija jej przereklamowaną część ciągnącą się na południe w stronę Los Angeles.

***

Jest już noc. Dotarliśmy na kemping w Leggett. Przez gałęzie potężnych sekwoi blado prześwieca młody księżyc. Otaczają nas grube pnie o średnicy dochodzącej do dwóch metrów. Gosia trochę boi się tych mrocznych, strzelistych drzew, które zdają się napierać z każdej strony. Czytamy uważnie tablicę informacyjną, czy czasami nie musimy tu uważać na niedźwiedzie. Na szczęście ostrzeżenia dotyczą tylko trującego dębu i trujących alg w pobliskiej rzece. Ale kąpać się nie zamierzamy i jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby zastanawiać się, czy kruszące się pod nogami żołędzie są niebezpieczne.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Dzień 19 czyli ulicami San Francisco

W trakcie śniadania (skonsumowanego w sympatycznym barze prowadzonym przez starszych Latynosów, a który polecił nam kierownik kempingu) okazało się, że nocowaliśmy już za Monterey w ładnej miejscowości nadmorskiej Marina. To że jest ładna ujawniło się dopiero rano. Zaraz za kempingiem wznosiła się wysoka piaszczysta wydma, która prowadziła prosto nad ocena. Niestety nawet nie zdążyliśmy pójść tam na spacer. Spaliśmy jak zwykle wśród kojącego szumu samochodów, przejeżdżających ruchliwą trasą 20 metrów za naszymi głowami. Zaczynam coraz bardziej podejrzewać, że amerykanie są uzależnienie od motoryzacji nie tylko pod względem technicznym (do niektórych miejsc nie da się dotrzeć bez samochodu), ale również psychicznym. Jak pisał Kofta Ale gdy cicho to źle I głupio nam / Jakby się zepsuł życia niezawodny motor.

Wreszcie ruszyliśmy do SF. Zanim jednak przejdę do opisu miasta, proponuję małą zagadkę. Co turyści kupują najczęściej w sklepach i na straganach licznie wypełniających downtown? Lakowe puzderka lub wachlarze z Chinatown? Szklane kule z widokiem Golden Gate, które po wstrząśnięciu sypią srebrnym śniegiem? A może owoce morza, oferowane na Rybackim Nabrzeżu? Nic z tych rzeczy. Ale odpowiedź za chwilę.

Dojechawszy na przedmieścia zatrzymaliśmy się w Mountain View, gdzie znajduje się duży park technologiczny, w którym mają swoje siedziby największe firmy informatyczne – pod drodze migały nam duże logo Microsoft, Yahoo i innych korporacji. Naszym celem było jednak aktualne centrum świata Wielkiej Pajęczyny, czyli siedziba Google. Podjechaliśmy pod kompleks nowocześnie zaprojektowanych, niskich budynków rozłożonych na dużym obszarze (zajmowały kilka kwartałów). Wszystko w cieniu młodych choć wysokich już redwoods, wśród których rozmieszczono liczne parkingi, fontanny, rzeźby, ale również baseny i boisko do siatkówki plażowej, na którym akurat grały dwie pary. Wokół panowała kojąca cisza, co niestety okazało się złą wróżbą – trafiliśmy tam w sobotnie przedpołudnie i praktycznie wszystko było pozamykane, więc tylko całowaliśmy klamki kolejnych biur. Nie dostrzegliśmy też żadnego centrum dla zwiedzających ani nawet zwykłej informacji. Widać firma, choć sama jest już żywą legendą, nie obrosła jeszcze w tradycje tak jak inne atrakcje amerykańskie i nie jest specjalnie przygotowana na nalot turystów (swoją drogą byliśmy tam jedynymi zwiedzającymi).

Wyjeżdżając cofnęliśmy się jeszcze 2 kilometry do centrum badawczego NASA. Tam co prawda było Visitors Center, ale oferowało ono bardzo skromniutką wystawę na temat kosmosu. Gdybym na podstawie tego co zobaczyłem miał wnioskować o aktualnym statusie NASA, powiedziałbym, że zatrzymało się ono w rozwoju na poziomie lat siedemdziesiątych.

Jeszcze w Las Vegas Gosia schowała kawałek gazety, w której była prognoza dla Kalifornii. Wszędzie upały w granicach 90, 100 st. Fahrenheita, natomiast w SF tylko 70 parę stopni. Gosia uparcie twierdziła, że właśnie tak będzie. Ranek w Marinie przywitał nas słoneczny i gorący, a po drodze termometr samochodowy systematycznie pokazywał coraz większą wartość w pewnym momencie dochodząc do 100 st. F, więc co parę minut puszczałem złośliwe komentarze: „O, popatrz, jak się ochładza.” Gdy dotarliśmy do hotelu Travelodge w pobliżu portu lotniczego, dalej panował skwar aż zrezygnowana Gosia wreszcie przyznała mi rację.

Odpoczęliśmy chwilę w pokoju, po czym wyruszyliśmy do centrum. Przed wyjściem zmieniłem spodnie na długie, bo niestety moje szorty po kilku dniach używania były mocno niewyjściowe, natomiast Gosia przygotowała sobie koszulkę na ramiączkach – na wszelki wypadek, gdyby było za gorąco. Wszystkie przewodniki radzą, żeby do centrum nie pchać się samochodem ze względu na korki i zatłoczone parkingi. Później okazało się, że uwaga ta raczej nie dotyczy sobót (a pewnie i niedzieli), bo korków nie napotkaliśmy a w centrum nie brakowało wolnych parkingów, na których za 15 dolarów można było zostawić samochód na cały dzień. My za radą przewodnika i recepcjonistki hotelowej skorzystaliśmy z autobusu wahadłowego, który przewoził turystów między licznymi hotelami a lotniskiem. Po dojechaniu do terminala międzynarodowego wsiedliśmy do wagonu metra BART, który w ciągu 30 minut dowiózł nas do samego centrum. Jazda ta wcale nie była taka tania – w jedną stronę bilet kosztował 8,10 USD, czyli za podróż w dwie strony zapłaciliśmy ponad 32 USD. Dodatkowo Gosia bardzo się zmartwiła, gdy okazało się, że bramka wypuszczająca z metra zjadła nasze bilety. Nie będzie miała czego wkleić do pamiętnika.

Po wyjściu z podziemi od razu przywitał nas specyficzny klimat. Pomiędzy wieżowcami hulał przenikliwy zimny wiatr, wystarczyło jednak na chwilę ustawić się w oświetlonym słońcem miejscu, by poczuć jego gorące promienie. Wyruszyliśmy w stronę Chinatown, by poszukać czegoś do zjedzenia. Wraz z nadciąganiem wieczoru robiło się coraz chłodniej. I tu nadszedł moment na rozwiązanie zagadki – głównym towarem kupowanym na straganach w centrum SF są ciepłe polary i kurtki. Są one wystawione przed frontami sklepów, gdyż przyciągają największe tłumy zainteresowanych. Niczego nie spodziewający się turyści, doświadczeni wcześniej upałami Nevady i środkowej Kalifornii, w krótkich rękawkach wybierają się na zwiedzanie SF. A tam zaskakuje ich zimno. Cóż było robić – Gosia wypatrzyła mi na straganie kurtkę za 19,99 USD, którą skrzętnie kupiłem. Później co chwila spotykaliśmy grupy Niemców i Francuzów opatulonych w nowiutkie bluzy i kurtki z nadrukami Golden Bridge lub San Franciso.







Samo miasto jest rzeczywiście bardzo ładne. Szczególnie ciekawa jest chińska dzielnica – słyszy się tam głównie język mandaryński. W licznych kawiarniach siedzą starsi panowie w spodniach garniturowych oraz białych koszulach i czytają chińskie gazety. Zaszliśmy do ciastkarni na kawę. W środku dwa duże monitory plazmowe. Na jednym wyświetlany jakiś chiński film, na drugim transmisja z meczu footballu amerykańskiego. Nic chyba lepiej nie oddaje dualizmu tego rejonu miasta. Po raz pierwszy odczułem satysfakcję, że mówię po angielsku lepiej od tubylca – dziewczyna, u której składaliśmy zamówienie, nie potrafiła zrozumieć, że chcemy jedną czarną i jedną białą kawę. Musiała prosić o pomoc swoją koleżankę. Nic dziwnego – w lokalu, który wybraliśmy nie było żadnych obcokrajowców.

Kolejną atrakcją SF są słynne tramwaje. Wskoczyliśmy do jednego z nich, który dowiózł nas aż do Fisherman’s Wharf (Nabrzeże Rybackie). Jazda tramwajem to rzeczywiście ciekawe przeżycie – jeden z motorniczych co chwila wyskakuje z pojazdu i przestawia zwrotnice, a drugi za pomocą olbrzymiej wajchy i hamulca rozpędza lub zatrzymuje tramwaj. Wszystko wśród huku i wstrząsów, które zwiększają jeszcze emocje podczas zjazdów ze stromych wzgórz. Na zakończenie zafundowaliśmy sobie długi spacer wzdłuż wybrzeża. Jest ono bardzo ciekawie zorganizowane – co kawałek znajdują się numerowane mola. Część z nich pełni w dalszym ciągu funkcje przystani dla łodzi rybackich, część ma już charakter turystyczny, goszcząc liczne restauracje i kawiarnie. W jednej z nich spróbowaliśmy wreszcie kalifornijskiego wina - nie mogłem przepuścić pierwszej okazji, gdy nie musiałem prowadzić samochodu.

Na ostatnim molo przy ulicy Embarcaderos urządzono muzeum techniki. Wstęp do niego jest bezpłatny a zawartość naprawdę interesująca. Prawdę mówiąc nie jest to muzeum techniki a muzeum różnego rodzaju automatów rozrywkowych, przy czym nie chodzi tu o automaty do hazardu. Z rozrzewnieniem przechodziłem w pobliżu szaf z grami komputerowymi, które pamiętałem jeszcze z liceum – Packman, Moon Raker, River Ride, wyścigi samochodowe. Wszystkie maszyny były sprawne i za symboliczne ćwierć dolara można było zagrać w swoją ulubioną grę – w ten właśnie sposób utrzymuje się muzeum. A chętnych nie brakowało, zwłaszcza facetów w moim wieku. Aż łezka mi się zakręciła. Oprócz znanych nam z lat osiemdziesiątych gier komputerowych oraz flipperów zauważyliśmy też sporo wynalazków, które nie dotarły do nas z zachodu – być może dlatego, że pochodziły z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy żelazna kurtyna szczelnie broniła nas przed kapitalizmem. Były na przykład automaty do wróżenia – po wrzuceniu 25 centów z maszyny wypadała karteczka z przepowiednią. Inne automaty czytały przyszłość z ręki. Ciekawe jak to działało, skoro kilkadziesiąt lat temu o skanerach jeszcze nawet nie myślano. Podobał nam się też automat do gry w baseball – rynną staczała się maleńka piłeczka, którą po naciśnięciu odpowiedniego guzika odbijał pałkarz. Było też kilka automatów grająco – śpiewających, na przykład „Fryzjerski kwartet”, w którym cztery drewniane kukiełki z ruchomymi szczękami odśpiewywały jakąś makabryczną piosenkę. W kilku maszynach można też było wyprodukować sobie medalik z widokiem chińskiego ogrodu lub Golden Gate – wystarczyło włożyć dwie ćwierćdolarówki i jednego centa. Pierwsze dwie monety były opłatą za usługę a z trzeciej maszyna wytłaczała owalny medalik – wystarczyło zakręcić osiem razy korbą, by mosiężny pieniążek zostały przeciśnięty przez prasę i wyleciał dolnym otworem. Od razu przypomniała mi się głośna kiedyś w Polsce sprawa, gdy ktoś zamiast podkładek do gwoździ papowych wykorzystywał złotówki. W połowie lat osiemdziesiątych inflacja była tak wysoka, że zamiast kupować podkładki do papy opłacało się używać aluminiowych monet jednozłotowych. Sprawa wyszła na jaw i pomysłowy budowlaniec miał ogromne kłopoty – obowiązywała wtedy (a może dalej obowiązuje) ustawa zakazująca niszczenia „prawnych środków płatniczych obowiązujących w Polsce". (A pamiętacie tę zabawę, gdy brało się na przykład banknot z Waryńskim i zaginało tak, że z napisu „Banknoty Narodowego Banku Polskiego są prawnym środkiem płatniczym w Polsce” wychodził napis „Banknoty Narodowego Banku Polskiego są niczym w Polsce”?)

Po długim marszu, zmęczeni dotarliśmy do stacji kolejki i tą samą drogą wróciliśmy do hotelu.

sobota, 29 sierpnia 2009

Dzień 18 czyli Kiedy szliśmy przez Pacyfik

Mieliśmy rację - był tylko jeden długi skład około czwartej rano i drugi po siódmej. Za to wrażenie takie, jakby pociąg przetaczał się przez środek głowy. Na samochody już nie reagujemy, więc w sumie się wyspaliśmy. Zebraliśmy się szybko z kempingu i podjechaliśmy do miasta na nasze pierwsze (wstyd powiedzieć) prawdziwe amerykańskie śniadanie. Zgodnie z poradą przypadkowego przechodnia skierowaliśmy się do jednego z barów w centrum Pismo Beach. Ponieważ pora była jeszcze bardzo wczesna, wyruszyliśmy w stronę morza (przepraszam, oceanu). Opłaciło się, bo trafiliśmy na piękne molo z widokiem na rozległą piaszczystą plażę. Gdyby mocno przymrużyć oczy, można by sobie wyobrazić, że jest się gdzieś w Dźwirzynie lub Rewalu. Podstawową różnicę w stosunku do nadbałtyckich plaż stanowili tu deskarze, którzy korzystając z wysokich oceanicznych fal już od samego rana śmigali po ich grzbietach. W pewnym momencie zauważyliśmy też, że na molo obok mew siedzą jakieś dziwne ptaszyska. Po zbliżeniu okazało się, że to pelikany.

Śniadanie było bardzo trafione. Gosia zamówiła omlet, który okazał się jajecznicą, natomiast ja zażyczyłem sobie naleśnika, który okazał się omletem. Do tego jeszcze coś a’la placek ziemniaczany i smażony boczek. Objedliśmy się jak bąki. Ale największą uciechę mieliśmy z obserwowania, jak kelnerka co chwila podchodzi i dolewa nam kawy. A więc amerykańskie filmy nie kłamią!








Ale jedzonko jedzonkiem, a obowiązki czekają. Ruszyliśmy więc dalej. Początkowo droga rozczarowywała. Gosia dopytywała, gdzież te straszne serpentyny, co niby miały być na Big Sur (na płaskim zawsze taka odważna). Po drodze kilka razy zatrzymujemy się na chwilę, by pospacerować przy pięknych plażach. Specjalną atrakcją są tutaj słonie morskie, które wylegują się na piasku. Mamy szczęście, bo udaje się je nam zobaczyć. W pobliżu parkingu grasują też dziwne wiewióry o mordkach przypominających nasze koszatniczki. Niektóre są tak bezczelne, że podchodzą pod sam samochód. Gosia zaczyna częstować je winogronami, w rezultacie od razu ma towarzystwo siedmiu przemiłych stworków.




Jadąc stosunkowo płaską okolicą dojechaliśmy do San Simeon. Zatrzymujemy się tam w Visitors Center, w którym przemiła starsza pani imieniem Coni prosi nas o wbicie na mapie świata szpilki w miejscu, z którego pochodzimy. Cieszymy się z tej okazji, bo jest to dopiero czwarta szpilka wbita w Polskę a mapa wisi już 2 lata.










W San Simeon mamy w planie zwiedzić zamek magnata prasowego z pierwszej połowy XX wieku – Williama Hearsta. Postać to nietuzinkowa i z pewnością godna opisania, lecz można o niej poczytać choćby na Wikipedii. Warto tylko wspomnieć, że Hearst jest prekursorem i praktycznym realizatorem zasady „złe wiadomości to dobre wiadomości”, na której do dzisiaj opiera się funkcjonowanie środków masowego przekazu. Był również pierwowzorem tytułowego bohatera słynnego filmu Orsona Wellesa „Obywatel Kane”. Hearst był konkurentem Pulitzera, kolejnego wielkiego wydawcy. Pulitzer pozostawił po sobie nagrodę, a Hearst zamek, który zamierzaliśmy zwiedzić. Ponieważ ten odcinek naszej drogi przebył przed pięćdziesięciu laty Melchior Wańkowicz, który również zwiedził tę niezwykłą budowlę, pozwolę sobie przytoczyć obszerny cytat z jego świetnej książki „Królik i oceny”:

Nie jest to samotna rezydencja, tylko dobra ziemskie liczące 16000 hektarów. Wjeżdżamy w ogrodzenie liczące 16 kilometrów w obwodzie, otaczające osiemsethektarowy ogród zoologiczny. W zoo za życia Hearsta były słonie, niedźwiedzie, tygrysy, żyrafy, strusie, szympansy, antylopy. Hearst zakupił m. in. sto bawołów po tysiąc dolarów sztuka. I teraz jeszcze między pasącymi się krowami rasy hereford przebiegają zebry, jelenie, udały (jedyna na świecie owca dzika) z szopą wełny na podgardlu i z kozimi rogami. Już poza zoo hodowano w tej majętności Hearsta dziesięć tysięcy wołów. Na jakimś zakręcie drogi odsłania się właściwe otoczenie zamku: są to góry, które Hearst kazał obsadzić dorosłymi drzewami i ukwiecić. Wijące się łożyska strumieni znaczą pasy obsadzających je cytrusów, akacji, magnolii, oleandrów, eukaliptusów i granatów. Starych dębów porastających przed nimi te góry Hearst nie pozwolił ruszać - po prostu przesadził je dalej. Na płozach i ciągnikach przywieziono z odległości 50 kilometrów czterdzieści pięciotonowych dziesięciometrowych cyprysów: oto one, obsadzają aleję. Z innej strony dochodzi półtorakilometrowa pergola z drzew owocowych przeplecionych winokrzewem. A najbliżej zamku - słynne ogrody założone kosztem miliona dolarów przez genialnego ogrodnika Nigel Keepa, sprowadzonego z Anglii, pielęgnowane przez dwudziestu kwalifikowanych ogrodników.
[...]
Dwie wieże hiszpańskie z 36 dzwonami. Palmy. Róże na palmach. Tuje. Na wstępie, na tle greckiej świątyni Neptuna - basen o pojemności ćwierć miliona galonów (prawie milion litrów). Basen jest cały z białego marmuru inkrustowanego marmurem zielonkawym. Nimfy z kararyjskiego marmuru, syreny, delfiny baraszkują w oczekiwaniu na powstanie Wenus z piany wodnej. Drugi basen, wewnętrzny, z wodą morską pompowaną z odległego o 8 km oceanu, był budowany przez trzy i pół lata przez Włochów. Znad basenu idziemy w górę amfiladą schodów do czarodziejskich ogrodów, gdzie w przepychu kwiatów stoją marmurowe posągi sprowadzone z Włoch. Wchodzimy do renesansowego hallu. Sufit 14 na 33 metry o ciężkich kasetonach wydartych z włoskich kościołów. Na ścianach arrasy. Cztery wielkie medaliony marmurowe, każdy ważący więcej niż tonę. Tu goście zbierali się, aby następnie przejść do sali jadalnej na 40 osób, w kształcie refektarza, gdzie sufit z czternastego stulecia wypełniają rzeźby świętych naturalnej wielkości. Z obu stron spływają jedwabne sztandary z herbami znakomitych rodów z szesnastego stulecia. Perspektywę zamyka wielki komin przeniesiony z francuskiego średniowiecznego zamku. Jest to właściwie kompleks trzech pałaców powiązanych ze sobą wiszącymi tarasami kwietnymi, amfiladami schodów. Oto kolumny z egipskiego porfiru, które agent Hearsta znalazł w Jerozolimie; oto dzwony z Belgii; a ta krata z XV wieku z hiszpańskiego klasztoru; te mozaiki na tarasie pochodzą z antycznego Rzymu. Wchodzimy do jednego z pałaców przeznaczonych dla gości, prezentują nam z nabożeństwem autentyczne łoże kardynała de Richelieu. Nagle mnie wzbiera przekorny śmiech - przypomniałem, jak pewien dorobkiewicz prezentował mi w swych zbiorach wykałaczkę kardynała Dalbora. Czego bo też tu nie ma! Ileż dni należałoby zwiedzać to wszystko? Brniemy przez kominki, stoły, fotele, przez przedmioty z drzewa, terakoty, szkła, ceramiki, porcelany, brązu żelaza, srebra, złota, wymodelowane przez artystów od piętnastego do dwudziestego wieku. Przez lat pięćdziesiąt Hearst wydawał po milionie dolarów rocznie na różne przedmioty sztuki. W podziemiach San Simeon, w składach w Nowym Jorku, z chwilą jego śmierci pozostały całe gotyckie pokoje, rzeźbione sufity, stalle, boazerie, kominki, sarkofagi, kolumny, tkaniny. Lata całe w tych składach leżał pono najdroższy dywan świata, który Hearst zakupił za 40 000 dolarów.


Aby opisać to co zobaczyliśmy wystarczy dodać, że od czasów Hearsta w zamku niewiele się zmieniło. Ponieważ zamek znajduje się wysoko w górach, ruch samochodowy do niego jest zabroniony. Należy najpierw w centrum dla zwiedzających wykupić jedną z czterech wycieczek, a następnie autobusem jest się wiezionym na górę, gdzie czekają już przewodnicy, którzy zabierają swoje grupy.

Za San Simeon droga zmienia się radykalnie. Pojawiają się serpentyny i jednocześnie piękne widoki. Wańkowicz pisze o tym w ten sposób:

U jej wstępu wielka tablica uprzedza, że przez sześćdziesiąt sześć mil nie będzie ani stacji benzynowej, ani osiedla; oraz że patrole drogowe nocą nie są wysyłane.Droga wciosuje się w zbocze, biesi się serpentynami, spada po sam ryk oceanu między boecklinowskimi głazami, znów wisi nad przepaścią. Mnożą się napisy ostrzegawcze: "Droga śliska", "Most prowizoryczny". Istotnie, poza rezydencją słynnego magnata prasowego Hearsta, która znajduje się na początku tej drogi, nie ma żadnego śladu osiedla ludzkiego. Wieczór idzie, Królik poczyna się czuć nijako. Na stoku domek na kurzych nóżkach. To Gorda. Jedyny punkt na tym przebiegu, gdzie można się schronić.

Dzisiaj można już tylko marzyć o dziczy, którą opisał słynny reportażysta. Droga szeroka i zabezpieczona barierkami. Co chwila rezydencje i zajazdy oferujące noclegi i wyżywienie za kosmiczne ceny. Ruch w obie strony prawie jak na autostradzie. Nic dziwnego, że na trzech kolejnych kempingach nie znajdujemy miejsca. Od razu odstraszają nas tablice „kemping full”. Jedna nawet sprawia wrażenie przytwierdzonej na stałe.

Udaje się nam jednak dotrzeć na stosunkowo mało uczęszczaną plażę Pfeiffer Beach (może dlatego, że nie ma wyraźnego zjazdu wskazującego na nią). Opłaca się. Plaża jest przepiękna – kilkumetrowe oceaniczne fale rozbijają się o ogromne bloki skalne. Całe powietrze jest przesycone słoną wodą morską, tak że ma się wrażenie, że nad wybrzeżem zaległa mgła. Wskakujemy z Gosią do wody – większość plażujących patrzy na nas jak na wariatów. Woda ma tu chyba z 10 st. Celsjusza. Od razu przypomina mi się, jak kiedyś 30 kwietnia kąpałem się w Bałtyku. Po prostu urywa... głowę. Gotujemy na kuchence dwie puszki spagetti, a potem kawę. Mamy teraz dwie godziny zasłużonego odpoczynku i możemy podziwiać piękny zachód słońca.

Potem jeszcze 50 kilometrów wzdłuż wybrzeża z widokiem na powoli gasnące kolory zachodu i docieramy do Monterey. Tu wreszcie znajdujemy kemping z wolnymi miejscami na namioty. Ale to już miasto – nawet nie ma porównania z Big Sur.

piątek, 28 sierpnia 2009

Dzień 17 czyli w drodze na słoneczne wybrzeże

Las Vegas opuściliśmy dosyć wcześnie, by międzystanową "piętnastką" podążyć w stronę Los Angeles. Najpierw jednak czekała nas przeprawa przez pasmo górskie Sierra Nevada i pustynię Mojave. Chociaż Las Vegas miało być najgorętszym punktem naszej podróży (nie tylko pod względem rozrywkowym), to rekord temperatury pobiliśmy właśnie wkraczając do Kalifornii - w dolinie Welis nasz termometr samochodowy pokazał 113 st. Farhenheita (45 st. Celsjusza). W dalszym ciągu otaczała nas pustynia podobna do tej widzianej w Utah i Nevadzie. Jedyną odmianą były wszechobecne kilkumetrowe juki.



W pewnym momencie, już przed dojazdem do San Bernardino zauważyliśmy dziwną tablicę z napisem "Agricultural Inspection All Vehicle Stop" (kontrola rolnicza, wszystkie pojazdy muszą się zatrzymać). Po chwili podjechaliśmy do budek przypominających przejście graniczne. Większość samochodów przejeżdżała natychmiast, leczy gdy kontroler zobaczył naszą rejestrację z Illinois zatrzymał nas i zapytał, czy mamy ze sobą jakieś świeże owoce. Szybko odpowiedzieliśmy, że nie. Dopiero po przejechaniu kilkuset metrów Gosia mówi do mnie wystraszona: "A to jabłko w bagażniku?". Chyba popełniliśmy pierwsze wykroczenie w USA. Przeczytałem dzisiaj, że Kalifornia wprowadziła ten przepis, aby chronić swoje uprawy przed szkodnikami. Podobno ze względu na naturalne bariery (góry, pustynie), rejon ten jest wolny od wielu insektów, które niszczą uprawy w pozostałych stanach. W związku z tym nie wolno do niego wwozić żadnych produktów rolnych. Jabłko zjedliśmy razem z ogryzkiem. Może w ten sposób odkupimy naszą winę.

Ze względu na ostrzeżenia o dużym ruchu chcieliśmy całkowicie ominąć Los Angeles, lecz nie było to do końca możliwe. Zależało nam, aby jak najszybciej dojechać do Pacyfiku i następnie podróżować wzdłuż wybrzeża. Na miejsce "wodowania" wybraliśmy Santa Barbara. Okazało się jednak, że aby tam dojechać z pominięciem Los Angeles, trzeba by zatoczyć spory łuk. Tak więc najpierw podążyliśmy w stronę Palmdale, a następnie zdaliśmy się na Betty. Jeżeli chodzi o drogi radzi sobie całkiem dobrze i jest szczególnie przydatna w dużych miastach, zwłaszcza gdy trzeba pilnować właściwego pasa ruchu.

A stawał się on coraz gęstszy im bardziej zbliżaliśmy się do Miasta Gniewu. Przybywało też pasów na autostradzie - najpierw trzy, potem cztery i tak aż do siedmiu. Betty nieomylnie podpowiadała "trzymaj się lewego pasa", "pozostań na prawym pasie" jednak same polecenia nie wystarczały - co jakiś czas musiałem spoglądać na ekran. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się rozjazdy i estakady. Gdy spojrzałem ponownie na wyświetlacz zobaczyłem coś, co przypominało poplątane macki ośmiornicy. Daliśmy sobie jednak radę.

Wraz ze zmniejszaniem dystansu do morza teren wyraźnie się obniżał. Zmieniało się też otoczenie - pustynne tereny zastąpiły luksusowe osiedla mieszkaniowe zanurzone w bujnej roślinności. W sznurze samochodów pędziliśmy między luksusowymi osiedlami. Co jakiś czas pojawiały się zjazdy o znajomo brzmiących nazwach - Mulholland Drive, Beverly Hills, Malibu. My jednak konsekwentnie trzymaliśmy się ustalonego planu i nie zważaliśmy na te pokusy. Zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby kupić pizzę. W rezultacie po kilkunastu minutach jedliśmy włoską pastę - znowu się nie dogadaliśmy. Pokazaliśmy sprzedawcy, że "chcemy tę pizzę z cennika z czterema serami" a dostaliśmy aluminiowy kubeczek z makaronem. Cóż było robić - tocząc pojedynek na widelce pałaszowaliśmy ze wspólnej michy. Posileni ruszyliśmy dalej szlakiem wszystkich świętych: Santa Monica, Santa Barbara, Santa Paula, San Rafael Mountains, San Luis Obispo itd. W tych wszystkich nazwach widać wyraźnie hiszpańskie korzenie regionu.

Wreszcie na wysokości Oxnard ujrzeliśmy Pacyfik. Z radości od razu zaczęliśmy chóralnie "Kiedy szliśmy przez Pacyfik, hej hej roluj go...". W Oxnard znaleźliśmy też pierwsze kalifornijskie Visitors Center. Tam spotkaliśmy Henry'ego, który najpierw uciął z nami krótką pogawędkę, a następnie udzielił szeregu cennych wskazówek. To już któryś przypadek, że w centrum informacyjnym natykamy się na woluntariusza - emeryta. Ma to duże zalety. Są to najczęściej osoby, którzy swoją pracę wykonują z prawdziwą przyjemnością i doceniają możliwość kontaktu z przypadkowymi ludźmi i pomagania im. Henry zasugerował nam, żeby podjechać jak najdalej w stronę Big Sur (widokowej trasy wzdłuż Pacyfiku) i zrobić ją od rana w świetle dziennym. W związku z tym ustaliliśmy, że jedziemy do Pismo Beach.

Po drodze zatrzymaliśmy się w Napples. Jest to malutka miejscowość leżąca nad samym oceanem. Nie mogliśmy sobie odmówić pierwszej kąpieli. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że woda jest zimniejsza niż w Bałtyku. Stanowiło to niesamowity kontrast z rosnącymi wzdłuż brzegu palmami. To tak jakby w zimie zobaczyć kogoś chodzącego w stroju plażowym po śniegu, tylko na odwrót.

Zgodnie z planem dotarliśmy do Pismo Beach. A tam kolejne zaskoczenie - na kempingach nie ma miejsca. Do tej pory nie zdarzyło nam się jeszcze, żeby na nie było wolnych stanowisk pod namioty. Wjeżdżając na jeden z kempingów byliśmy przekonani, że miejsca jest jeszcze mnóstwo - namioty znajdowały się od siebie w co najmniej kilkunastometrowych odstępach. Jednak pod tym względem amerykanie są zdecydowanymi legalistami - jeżeli na kempingu jest wydzielonych dwadzieścia kwaterek pod namioty, to nie przyjmą ani jednego więcej. Miejsce znaleźliśmy dopiero na trzecim kempingu, który w rzeczywistości był kilkudziesięciometrowym pasem zieleni ciągnącym się między linią kolejową a szosą. Uprzejmy recepcjonista pozwolił nam wybrać, czy wolimy spać bliżej torów, czy też od drogi. Stwierdziliśmy z Gosią, że może pociągi w nocy nie będą jeździć i wybraliśmy pierwszy wariant.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Dzień 16 czyli w trybach profesjonalnej maszyny rozrywkowej

Dzisiejszy dzień w całości poświęcamy poznawaniu Las Vegas, światowej stolicy hazardu. Podobno Goethe stanąwszy po raz pierwszy przed katedrą w Kolonii powiedział „Bez prawdziwej wiary zbudowanie tak wspaniałej świątyni byłoby niemożliwe”. My na własne oczy zobaczyliśmy, jak monumentalne konstrukcje można wznieść posiłkując się grzechem i ludzkimi słabościami. Powoli przyzwyczajamy się do otaczających nas kolorów, świateł i dźwięków. Założeniem dzisiejszego dnia był odpoczynek – w sumie minęła połowa czasu, jaki przeznaczyliśmy na podróż. Z tego samego względu robimy krótki „czasowy rachunek sumienia”. Po obliczeniu pozostałej trasy do przejechania, uwzględnieniu jednego dnia na San Francisco i dwóch na Chicago okazuje się, że nie mamy już żadnej rezerwy. Musimy ściśle trzymać się planu.

Za oknem cały czas kusi nas basen hotelowy, ale znowu przeważyła chęć zwiedzania miasta. Tym razem wybraliśmy się samochodem na słyną Freemont Street. Jest to druga co do popularności ulica w Las Vegas, przy której znajduje się przy niej między innymi słynne kasyno Golden Nugget. Wyróżnia ją ażurowe zadaszenie ciągnące się na odcinku około kilometra. Niestety nie możemy w pełni docenić jego uroku – najładniej wygląda w nocy, gdy pośród konstrukcji rozbłyskają elektryczne gwiazdy.

Wczoraj postanowiliśmy też wybrać się na jedno z przedstawień słynnego Cirque de Soleil (Cyrk Słońca). Prawdę mówiąc nie jest to już cyrk, ale bardzo dobrze zorganizowane i profesjonalnie funkcjonujące przedsiębiorstwo, które zdaje się opanowało całą Stripe. Swoje przedstawienia dają chyba w czterech kasynach jednocześnie, po dwa dziennie. Warto wspomnieć, że ten cyrk/kabaret/teatr ma też grupy, które występują na całym świecie. Chcieliśmy pójść na jedno z najstarszych i najbardziej znanych przedstawień zatytułowanych „O”. Niestety zostały tylko pojedyncze wolne miejsca a ceny były odstraszające (od 140 USD wzwyż). W rezultacie zdecydowaliśmy się na tańszy o połowę spektakl „Zumanity”. Był on perfekcyjnie przygotowany pod każdym względem – organizacyjnym (kilku bileterów dbało, by wszyscy zajęli właściwe miejsca), technicznym (świetnie przygotowana ruchoma scena z kilkoma chowanymi platformami), choreograficznym (każdy detal przedstawienia był doskonale dopracowany) i scenograficznym (całość tworzyła zwarty, spójny program). Pisząc przed chwilą o Cirque de Soleil nazwałem go cyrkiem/kabaretem/teatrem, bo też spektakl, który oglądaliśmy spełnia wszystkie te kryteria. Jest to cyrk ze względu na występy wszelkiej maści akrobatów – pod tym względem przypominał znany program telewizyjny „Mam talent”, gdzie pokazywano tańce na wiszącej szarfie, akrobacje, układy podwójne itp. W przerwach między występami akrobatów śpiewały dwie murzyńskie wokalistki wspierane zespołem, który zjeżdżał w dół na specjalnej ruchomej rampie. Całość spinało kilku aktorów - wodzirejów, którzy odgrywali coś w rodzaju kabaretu, jednocześnie mocno angażując publiczność do współpracy. Wszystko było zaprawione sporą dozą erotyki (na plakacie podkreślano, że spektakl jest tylko dla dorosłych), ale w granicach przyzwoitości i z dużym poczuciem humoru, który rozładowywał potencjalne zażenowanie.

Ze spektaklu wyszliśmy zadowoleni, choć z pewnym uczuciem niedosytu. Pewnie znowu zbyt wiele się naczytaliśmy o Cirque de Soleil i jego wyjątkowych przedstawieniach, a tym samym wysoko postawiliśmy poprzeczkę. Po spektaklu wybraliśmy się jeszcze na małą kolacyjkę. Co prawdę w ogóle nie byliśmy głodni, ale ... no właśnie. W Excaliburze znaleźliśmy coś w rodzaju bufetu, w którym wykupiliśmy całodzienne wyżywienie za w sumie nieduże pieniądze, czyli 25 USD na osobę. W ramach abonamentu można siedzieć w restauracji przez cały dzień i objadać się do woli – przed wejściem widać duży napis „All you can eat all day long” (Ile dasz rady zjeść przez cały dzień). Nie muszę dodawać, że skrzętnie skorzystaliśmy z tej możliwości. Niestety daliśmy radę spożyć tylko trzy posiłki – śniadanie, obiad i właśnie ową kolacyjkę. Żołądki nam pękały z przejedzenia, ale bogactwo oferty było tak przeogromne, że aż żal było przynajmniej nie spróbować różnych tajemniczych i nowych dla nas dań (restauracja oferowała kuchnię amerykańską, włoską, chińską, meksykańską i było w niej nawet sushi oraz homary). W trakcie obiadu zapytałem jednego z obsługujących nas stewardów, ile osób mieści ta sala. Okazało się że ponad 800. Wchodząc do bufetu jest się przekazywanym w ręce pań z obsługi, które machając czerwonymi chorągiewkami przywołują do stolików, które właśnie zostały przygotowane na przyjęcie następnych biesiadników. Przy pozostałych stołach trwa już uczta na całego a inne są właśnie sprzątane.

Z pełnymi żołądkami ponownie ruszyliśmy szlakiem kasyn. Nie wspomniałem jeszcze o naszym szczęściu w grach losowych. Poprzedniego dnia nie szło nam za dobrze, bo przegraliśmy całe 7 dolarów. Ze względu na nieznajomość zasad graliśmy przede wszystkim na jednorękich bandytach i to tych, które oferowały najniższe zakłady od 1 centa wzwyż. W ten sposób można zapewnić sobie nawet kilkadziesiąt minut niezłej zabawy. Drugiego dnia też wydzieliliśmy 10 dolarów z naszego budżetu i ponownie poszliśmy "poszaleć". I oto zdarzył się cud jak z filmu. Gdy zostało mi już tylko 6 centów, wydrukowałem specjalny kupon (który można następnie zrealizować w kasie) i chciałem do dać Gosi do pamiętnika. Ale ona odparła, że ma już taki z wczoraj (o nominale 3 centów) i żebym wykorzystał pieniądze do końca. Podeszliśmy więc do innego bandyty. Włożyłem kupon do maszyny, pociągnąłem za wajchę i po kilku minutach miałem na koncie 8 dolarów! Stwierdziliśmy, że nie możemy dalej kusić losu. Z dumą podszedłem do okienka, w którym odebrałem swoją wygraną.

Jutro ruszamy dalej. Musimy trzymać się planu, więc cel – Pacyfik.

środa, 26 sierpnia 2009

Dzień 15 czyli Viva Las Vegas

Opuściliśmy nasz skromny hotelik i podążyliśmy za fortuną w stronę Las Vegas. Chcieliśmy uniknąć wracania na autostradę i postanowiliśmy wjechać do miasta od południowego wschodu. W rezultacie wpakowaliśmy się w kolejny park, tym razem stanowy. Warto podkreślić, że parki stanowe nie są objęte narodowym programem Annual Pass i opłaty za wstęp do każdego z nich uiszcza się indywidualnie. Na szczęście do parku wjechaliśmy od mało uczęszczanej strony, więc jedynie zobaczyliśmy tablice z napisami „Fee area” (obszar płatny). Już cieszyliśmy się, że wreszcie odpoczniemy od gór, skał i kanionów a tu znowu przyszło nam jechać kilkadziesiąt kilometrów serpentynami wśród pustynnego krajobrazu przypominającego bezludne rejony Utah. W dodatku co kawałek natykaliśmy się na roboty drogowe. W ogóle to odnosimy wrażenie, że wszędzie gdzie tylko się da Amerykanie naprawiają drogi. Czyżby Obama chciał ożywić gospodarkę stosując starą jak totalitaryzm sztuczkę, czyli zlecając roboty publiczne?

Wreszcie na horyzoncie pojawiły się przedmieścia Las Vegas. Trafiliśmy chyba w dosyć bogaty rejon, bo nagle otoczyły nas nowe osiedla mieszkaniowe z pięknie wypielęgnowanymi trawnikami i palmami. Podobno Las Vegas, zlokalizowane w jednym z najsuchszych rejonów USA jest jednocześnie największym konsumentem wody w przeliczeniu na 1 mieszkańca. Twierdzenie to zdawały się potwierdzać jaskrawo zielone trawniki, które w tych pustynnych warunkach nie miałby szansy przetrwać bez wspomagania.

Gosia wyczytała w przewodniku, że spośród hoteli znajdujących się w sercu miasta, czyli przy słynnej Stripe, jednym z tańszych jest Luxor. Chciała też tam od razu jechać. Ja jednak zasugerowałem, żeby sprawdzić najpierw w Internecie. Opłaciło się – po pierwsze od razu wiedzieliśmy, że mamy zarezerwowane miejsce, po drugie, rezerwacja przez Internet dawała 10 USD zniżki za pokój, który w rezultacie kosztował nas 50 USD za dobę (plus podatek).

Po dotarciu do hotelu podjechaliśmy najpierw na darmowy parking, z którego estakadą dla pieszych przeszliśmy do kasyna (tu aby gdziekolwiek dojść zawsze przechodzi się przez kasyna). Pierwsze wrażenie jest niesamowite. Z zewnątrz budowla ma kształt ogromnej czarnej piramidy, jednak w środku efekt jest jeszcze większy. Otóż Luxor jest piramidą, ale pustą w środku – pokoje gościnne są tylko na jej zewnętrznych ścianach, natomiast całe jej wnętrze (za wyjątkiem parteru, gdzie znajduje się kasyno, oraz pierwszego piętra ze sklepami i tzw. Food Court, gdzie ma swoje stanowiska kilkanaście restauracji i kawiarni sieciowych) jest pustą przestrzenią. Stając na pierwszym piętrze można zadrzeć głowę do góry i oglądać korytarze prowadzące do poszczególnych pokoi, zbiegające się aż ku odległemu szczytowi piramidy. W środku tej pustej przestrzeni znajdują się inne budynki, które nigdy nie zobaczą światła dziennego – na przykład duża hala wystawowa poświęcona rzeczom znalezionym na Titanicu. W sumie cały budynek mieści ponad 4400 pokoi gościnnych i tym samym jest jednym z największych hoteli świata.

Ponieważ rejestracja ruszała dopiero od piętnastej, postanowiliśmy się trochę pokręcić. Cały parter zajmują automaty do gry, stoły do pokera, black jacka, ruletki, kości i dziesiątek innych gier, które pierwszy raz widzieliśmy na oczy. Próbowaliśmy zatrzymywać się przy niektórych stołach i zrozumieć jakoś reguły toczących się tam partii, ale było to ponad nasze możliwości. Pola były błyskawicznie obstawiane przez graczy a żetony w rękach krupierów znikały tak szybko, że nawet nie wiedzieliśmy, kiedy następowały kolejne rozdania lub rzuty. Na przykład stół do gry w kości przypominał nieco ten do gry w ruletkę – zielone płótno z wymalowanymi polami. Obsługiwało go aż czterech krupierów, przy czym jeden patykiem przypominającym kij hokejowy dokonywał istnych cudów z żetonami rozmieszczonymi na stole. Kasyna przewidują to, że pojawiają się w nich nowicjusze żądni nowej „wiedzy”, dlatego też przy wybranych stolikach prowadzone są specjalne szkolenia dla początkujących. A wszystko to w otoczce potężnego hałasu generowanego przez tysiące ludzi, setki automatów oraz kakofonicznej muzyki dobiegającej z kawiarni i restauracji otaczających strefy hazardowe.

Zanim trafiliśmy do pokoju, musieliśmy się ustawić w kilkudziesięcioosobowej kolejce do rejestracji. Stało w niej sporo młodych par (czy małżeńskich, tego nie stwierdziliśmy), grup młodzieży, rodzin z małymi dziećmi oraz osób starszych. Słowem, niezwykle demokratycznie dobrane towarzystwo. Równie swobodny był ubiór i zachowanie – mieliśmy wrażenie, że przebywamy w jakiejś miejscowości letniskowej. Ta atmosfera luzu udziela się wszędzie – kasyna w Las Vegas mają zupełnie inny klimat niż te w Europie, gdzie bez krawata nawet nie podchodź. Kolejka posuwała się do przodu bardzo szybko, gdyż rejestracja była prowadzona jednocześnie przy kilku stanowiskach. Podczas płacenia kartą kredytową zauważyliśmy też, że w Las Vegas ostrożniej podchodzą do tej metody płatności – prawie w każdym miejscu, gdzie jej używaliśmy, żądano od nas okazania dokumentu tożsamości ze zdjęciem.

W hotelu Luxor dodatkową atrakcją jest jazda na wyższe kondygnacje. Dotarcie na górę zapewnia szesnaście wind, rozmieszczonych po cztery wzdłuż każdej krawędzi piramidy. Z uwagi na jej stożkowy kształt windy nie przemieszczają się z góry na dół, lecz po skosie. Pozwala to doświadczyć nietypowego efektu przyspieszenia – nie tylko w pionie, ale również na boki. Po dotarciu na 10 piętro odszukaliśmy nasz pokój, który zgodnie z oczekiwaniami okazał się bardzo przyzwoity. Z pewnością zapewni nam najwyższy komfort spośród dotychczasowych noclegów. Co ciekawe, pokój nie ma lodówki, w którą są wyposażone nawet najniższej klasy moteliki. Ale to działanie z premedytacją – turysta nie ma tu przyjeżdżać z własnymi kanapkami i piwem, lecz wydać jak najwięcej pieniędzy w licznych restauracjach i barach. Z tych samych względów po raz pierwszy natrafiamy na płatny (15 USD za dobę) dostęp do Internetu – turysto, twoim zadaniem nie jest siedzenie w pokoju i odpisywanie na maile lub przeglądanie stron, ale wydawanie dolarów w kasynach.

Z przyciemnionego, pochyłego okna (będącego przecież częścią tafli piramidy) roztacza się rozległy widok na zachód. Możemy obserwować drogę międzystanową 15, która jak potężna tętnica tłoczy do miasta nowe fale turystów żądnych atrakcji i graczy wierzących, że uda im się przechytrzyć prawidła prawdopodobieństwa i zmyślnie skonstruowany system gier hazardowych. Interstate 15 biegnie tu na południe w stronę Los Angeles i na północ do Salt Lake City. Duże tablice informacyjne nad obu wstęgami jezdni informują o tym wyraźnie. (Co ciekawe, w Salt Lake City nie widziałem ani jednej tablicy wskazującej Las Vegas. Czyżby Święci Dni Ostatnich woleli zapomnieć o tej siedzibie grzechu i nie wskazywać owieczkom ze swego stada drogi ku zatraceniu?) Poniżej widzimy pięć basenów, w których regeneruje się kilkaset osób zmęczonych wczorajszym szaleństwem. Wypoczywaniu w wodzie sprzyja też temperatura – jest ponad 40 st. Celsjusza.

Wieczorem ruszamy na miasto. Rzeczywiście prezentuje się wspaniale w blasku wszechobecnych neonów. Zaczynamy rozumieć, dlaczego Amerykanie tak niechętnie opuszczają swój kraj. Przecież jeżeli pojadą do Las Vegas, zobaczą starożytny Egipt (swoją drogą kelnerki obsługujące w Luxorze też trochę jakby starożytne), Rzym, Paryż z wieżą Eifla, tropikalną puszczę z prawdziwymi lwami, wyspy morza karaibskiego z rekinami i delfinami, a także wiele innych miejsc. A wszystko to w zasięgu kilkudziesięciu minut spacerem lub kilku minut jazdy samochodem.

Na parterze każdego budynku potężne kasyno. Przy wejściu automaty na niższe stawki, poczynając od 1 centa, potem coraz droższe. Wszędzie stoły, za nimi krupierzy z uśmiechem czekający na ciebie. Restauracje, automaty, stoły, automaty, bary, automaty, restauracje. W każdą stronę wiedzie mnóstwo ścieżek, i bardzo łatwo się zgubić. W środku kasyna też podobne do siebie – najlepszym sposobem na identyfikację tego, w którym się przebywa, jest rzut oka na sufit. Tu widać wyraźne różnice, gdyż pomysłowość projektantów bywa nieograniczona. Są sufity ozdobione szklanymi kwiatami, przypominające nocne niebo lub ogromny barokowy witraż. W hotelu New York jest też cała dzielnica kamieniczek mieszczących kawiarnie.

Liczyliśmy, że przejdziemy całą Stripe, ale znowu przeliczyliśmy się z siłami. Przy każdym hotelu warto się zatrzymać, żeby przynajmniej zobaczyć oryginalną elewację, wystrój sali lub ozdobną fontannę. Największe tłumy gromadzą się wokół potężnej fontanny przed hotelem Bellagio. Co piętnaście minut tryskają w niebo strumienie wody zsynchronizowane z muzyką. Ze złośliwą satysfakcją ubogich krewnych stwierdziliśmy, że efekty oferowane przez wrocławską fontannę przy Pergoli są o wiele lepsze. Przechodzenie między hotelami też nie jest łatwe – chociaż większość z nich łączą widokowe estakady (lub zamknięte pasaże handlowe i ruchome chodniki), sztuką jest znalezienie wejścia na nie. To również ma uzasadnienie - kasyna nie są zainteresowane w informowaniu o okolicznych atrakcjach lecz w zatrzymaniu klienta. Gosia co chwila zakłada i ściąga sweterek – w kasynach działa klimatyzacja i jest zbyt chłodno na sukienkę na ramiączkach, natomiast po wyjściu na zewnątrz uderza w nas fala gorącego powietrza. Chociaż jest już dawno po zmroku, temperatura wciąż utrzymuje się w pobliżu 40 st. C.

Nie wszystkie kasyna łączą estakady. Gdzieniegdzie trzeba zejść na chodnik znajdujący się na poziomie ulicy. Co gorsza, jedna strona jest zamknięta z powodu budowy jakiegoś ogromnego nowego hotelu-kasyna i jedynym pozostałym chodnikiem przepychają się w obie strony tłumy turystów. Sytuacji nie poprawiają stojący co kilka kroków meksykańscy stręczyciele – trzymają w rękach pliki wizytówek z roznegliżowanymi panienkami. Wszyscy milczą (czyżby jakiś kolejny dziwaczny amerykański przepis zakazywał ustnego nagabywania?) i jedynie uderzają jedna o drugą trzymanymi kartami i szybko wyciągają ręce w stronę przechodniów. Odnosimy wrażenie, że otacza nas stado klekoczących bocianów.

Udaje nam się dotrzeć tylko do kasyna Treasure Island, po czym wracamy drugą stroną Stripe. Tu znowu wstępujemy do lobby kolejnych kasyn. Każde zadziwia oryginalną elewacją i wystrojem. Zmęczeni chyba dziesięciokilometrowym marszem wśród tysięcy dźwięków i obrazów około pierwszej w nocy kładziemy się spać.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Dzień 14 czyli Wielkie Pożegnanie z kanionami

I znowu w drodze, tym razem do Las Vegas. Betty pokazuje, że mamy do przejechania 426 kilometrów. Na upartego dalibyśmy rady, ale nie chcemy na wariata szukać hotelu. Wolimy zanocować wcześniej, poszukać czegoś w Internecie, a potem w ciągu dnia na spokojnie się zameldować. W końcu z hotelowego punktu widzenia to kulminacyjny moment naszej podróży, więc nie możemy sobie pozwolić na improwizację. No i budżet z drugiej strony. Ale po kolei.

Wstaliśmy bardzo wcześnie bo przed szóstą czasu Utah. Swoją drogą to już chyba z sześć razy przestawialiśmy zegarki. Oprócz tego, że przemieszczamy się na zachód i wkraczamy do kolejnych stref czasowych, sprawę komplikuje jeszcze fakt, że niektóre stany wprowadzają czas letni, a niektóre nie. I tak na przykład wjeżdżając z Arizony do Utah trzeba przesunąć zegarek do przodu, chociaż oba stany leżą na tej samej szerokości geograficznej. Wstaliśmy tak wcześnie, bo chcieliśmy zdążyć na wschód słońca w kanionie Bryce. W pobliżu naszego kampingu są dwie główne atrakcje tego parku narodowego, a mianowicie Sunset Point (punkt widokowy atrakcyjny podczas zachodu) i Sunrise Point (punkt widokowy zapewniający najlepsze widoki, gdy słońce wschodzi). Mimo tak wczesnej pory na specjalnym stanowisku widokowym zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Zdążyliśmy idealnie, bo słońce wzeszło trzy minuty po naszym nadejściu.

Widok był naprawdę przepiękny. Poziome promienie oświetliły setki dużych i małych skalnych wieżyczek, nazywanych tutaj hoodoo. Większość z nich jest pomarańczowa a część biała, dzięki czemu wspaniale odbijają promienie słoneczne. Hoodoo tworzą liczne skupiska wyglądające jak fortyfikacje zamkowe. Po kilku minutach tłumek rozproszył się choć widoki stawały się coraz ładniejsze. Postanowiliśmy ruszyć w dół wzdłuż dolnego szlaku łączącego Sunset Point z Sunrise Point. Jednak po jakichś dwóch kilometrach wycofaliśmy się. Wygodna w sumie ścieżka opadała bardzo szybko w dół. Baliśmy się, że przyjdzie nam tak wędrować zbyt długo a nie jedliśmy jeszcze śniadania. Decyzja okazała się słuszna – powrót pod górę z pustymi żołądkami kosztował nas sporo wysiłku. Mamy za to kolejną setkę zdjęć, jedno ładniejsze od drugiego a żadne nie oddające w pełni piękna widoku, który się przed nami roztaczał.

Po powrocie na kemping zjedliśmy śniadanie (w towarzystwie wesołej amerykańskiej wiewiórki w paseczki, która cały czas kręciła się na stole i pod nim) i szybko się spakowaliśmy, by wyruszyć do najsłynniejszego parku narodowego, czyli Grand Canion, który miał być zwieńczeniem naszej podróży przez świat kanionów. Przemieszczając się w stronę Kanab przy granicy z Arizoną cały czas zastanawialiśmy się, jaki wariant wybrać. Otóż wstęp do parku jest możliwy z dwóch strony – od północy (tzw. North Rim) i od południa (South Rim). Pierwsza opcja była dla nas bardziej dogodna, gdyż pozwalała zaoszczędzić jakieś 200-300 mil drogi. Poza tym North Rim jest trudniej dostępny od strony Las Vegas i tym samym mniej skomercjalizowany. Z drugiej strony na Południowej Krawędzi są najpiękniejsze widoki i nieliczne miejsca umożliwiające zobaczenie rzeki Colorado.

Dojechawszy do Jacob Lake podjęliśmy ostateczną decyzję. Jedziemy na Północną Krawędź, żeby uniknąć tłumów. Od rozjazdu droga zaczęła prowadzić przez bardzo ładny górzysty płaskowyż, porośnięty świerkowo – jodłowym lasem i pełen rozległych, ciągnących się milami łąk. Gdyby nie płaskość terenu można by powiedzieć, że krajobraz przypomina nieco Alpy. Co jakiś czas widzieliśmy też rozległe połacie wypalonego lasu. Spośród zielonego poszycia sterczały kikuty osmalonych drzew. Żywioł poczynił tu straszne spustoszenie i to całkiem niedawno – gdzieniegdzie widoczne były jeszcze łachy świeżego popiołu.



Od bramy wjazdowej parku do Visitors Center trzeba było przejechać jeszcze 20 mil. Na szczęście centrum jest na samym końcu tej trasy, skąd już tylko kilkaset metrów do słynnego punktu widokowego Bright Angel. Jadąc do Wielkiego Kanionu zastanawialiśmy się, jakież to monumentalne centrum informacyjne zastaniemy na miejscu. Zaskoczenie było wielkie, gdy okazało się, że to niewielkie pomieszczenie z pojedynczą ladą i kilkoma skromnymi ekspozycjami. Materiałów informacyjnych nie było prawie wcale a obsługę prowadziła jedna strażniczka. Czyżby władze parku uznały, że ogrom Grand Canyon mówi sam za siebie i nie potrzebuje żadnej reklamy? A może ma to związek z tym, że poprzednie parki były w mormońskim Utah a Grand Canyon w bardziej wyluzowanej Arizonie? Nie wiem. Po dotarciu na miejsce przez długie minuty napawaliśmy się widokiem. Skalne tarasy ciągnęły się setkami metrów w dół a w oddali majaczyły odległe szczyty (najdalszy widoczny był w odległości 100 km, o czym informowała stosowna tablica). Można tam stać godzinami i przyglądać się różnym formacjom skalnym i wysepkom roślinności przycupniętym na płaskich szczytach i coraz niższych półkach.

W pobliżu znajduje się również piękny hotel z ogromnym holem i oknami widokowymi skierowanymi w stronę przepaści. Gdy przyjechaliśmy na miejsce akurat zaczęło trochę padać, więc większość gości rozsiadła się na wygodnych fotelach zwróconych w stronę okien. O dziwo nie wszyscy zachwycali się widokami – część smacznie sobie spała. W rezultacie taras widokowy przypominał bardziej poczekalnię lotniskową.







W końcu nadszedł czas powrotu. Jeszcze tylko mały posiłek zaraz za Visitors Center. Postanowiliśmy popróbować kupionych wcześniej puszek. Niestety znowu mała wpadka. Jedna konserwa okazała się sosem, w dodatku tak niedobrym, że nawet przy najlepszych chęciach nie można było udawać, że jest zupą. Wylaliśmy wszystko w krzaki. Druga zupka meksykańska była jakaś taka bez smaku i musiałem ją zagryzać suszonym mięsem. Najlepsza okazała się zwykła chińska zupka z makaronem. Czy to znaczy, że powinniśmy zrezygnować z eksperymentów kulinarnych?





***

Zgodnie z planem zanocowaliśmy przed Las Vegas. Wraz ze zjazdem z płaskowyżu Kanab rosła też temperatura. Na górze termometr samochodowy wskazywał 68 st.F na dole już 94. Jadąc przez prerie południowego Utah i Arizony co chwila rosił nas deszczyk z niewinnie wyglądających chmurek. W gazetce zabranej z Visitors Center dowiedzieliśmy się, że wcale nie jest to rzadkością o tej porze roku - w końcu to sezon monsunowy.

Wreszcie przekroczyliśmy granicę z Nevadą. Można to było stwierdzić od razu po wjechaniu do pierwszego miasta – Mesquite. Już z daleka kusiły nas rozbłyski olbrzymich neonów z reklamami kasyn. Okolica stała się znacznie bardziej zaludniona. Nie ma tu już ogromnych pustkowi oddzielających osiedla, lecz wszystko przypomina dużą aglomerację. Zmianę klimatu potwierdzają również liczne palmy rosnące przed domami i hotelami. Zjechaliśmy znowu z drogi, by dotrzeć na kemping w Overton. Niestety Betty znowu nas zawiodła – okazało się, że kemping był w zasadzie miasteczkiem kamperów, do których podobno ściągają na zimę emeryci z różnych części USA. Wyjaśnił to nam starszy pan, który od razu podjechał do nas na rowerze, gdy tylko zaczęliśmy się kręcić po osiedlu w poszukiwaniu recepcji. Po zagospodarowaniu terenu widać było, że kampery te nigdzie już nie jeżdżą, lecz w zasadzie stały się zwykłymi domami. Nasz rozmówca stwierdził, że w pobliżu nie ma żadnego kempingu, lecz kilkaset metrów dalej jest tani hotelik. W ten sposób trafiliśmy do Overton Motel. Farba odchodzi od ścian, telewizor nie ma pilota a drzwi do łazienki nie zamykają się (za to okienko jest wyklejone aluminiową folią – pewnie, żeby odbijać promienie słońca), ale łóżko wygląda na czyste więc zmęczeni kładziemy się spać.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Dzień 13 czyli od Kanionu Antylopy do piaskowych babek

Dzień rozpoczęliśmy od oswajania amerykańskie pralni. Byłoby niewybaczalnym grzechem, gdybyśmy nie doświadczyli na własnej skórze tego ewenementu społeczno – gospodarczego, jakim są amerykańskie laundromaty. Poszło nam o wiele lepiej niż się spodziewaliśmy. Widocznie nabraliśmy już wprawy w radzeniu sobie z nowinkami po serii doświadczeń w łazienkach i na stacjach benzynowych. Pralnia na kempingu miała kilkanaście pralek i tyleż samo suszarek. Gdy zajrzeliśmy tam wczoraj wieczorem, wszystkie stanowiska były zajęte. Rano jednak byliśmy jedynymi użytkownikami. Sam proces wygląda następująco: w kempingowym sklepiku można zaopatrzyć się w porcję proszku na jedno pranie (ok. 50 centów). Następnie do specjalnego podajnika na monety w pralce wkłada się 5 ćwierćdolarówek, wciska dźwignię, ustawia rodzaj prania i gotowe. Po nastawieniu maszyny pojechaliśmy do Woolmarta, żeby kupić coś do jedzenia na śniadanie (ostatnio przez pomyłkę kupiliśmy jeżynową filadelfię, której nie dało się jeść; dobra jest tylko bezsmakowa). Po powrocie pranie było już gotowe, więc szybko przerzuciliśmy je do suszarki, tam kolejna ćwiartka i dwadzieścia minut suszenia załatwione. Po dwóch suszeniach zadowolona Gosia przyniosła pachnące i suchutkie pranie. Ponieważ w międzyczasie zjedliśmy śniadanie, mogliśmy ruszać dalej.

Dzisiaj świadomie pozwoliliśmy się wkręcić do maszynki do wyciągania pieniędzy z turystów. Był to jedyny sposób, żeby zobaczyć Anthelope Canyon. Ta osobliwość natury podobnie jak Monument Valey leży na terytorium rezerwatu Indian Navajo, więc nie podlega ogólnonarodowemu systemowi parków. Wjazd do Kanionu Antylopy znajduje się kilka kilometrów za Page przy drodze do Kayente. Przed wjazdem na teren kanionu stoi budka podobna do tych, które witają we wszystkich parkach narodowych. Trzeba tam uiścić opłatę w wysokości 6 USD od osoby za wstęp na terytorium rezerwatu Navajo. Wstęp ten jest jednak bardzo symboliczny i w praktyce sprowadza się do opłaty za parking, który znajduje się kilkadziesiąt metrów za bramą wjazdową. Gdy tylko spróbowałem się oddalić parę kroków w stronę pustyni, od razu usłyszałem ostrzegawczy okrzyk jednego z Indian siedzących na ciężarówce, który ręką przywoływał mnie w swoją stronę. Po „wstępie” do parku stanęliśmy przed kolejną kasą, w której należy zakupić wycieczkę do kanionu. Cena od osoby – jedne 25 USD. Wyboru się nie ma, bo samodzielne zwiedzanie jest niedozwolone, więc każdy, kto już zapłacił za parking decyduje się na kolejny wydatek. Kupiliśmy potulnie dwa bilety i w kilkudziesięcioosobowej grupie przez prawie godzinę czekaliśmy stłoczeni pod małym zadaszeniem, które było jedyną osłoną przed prażącym słońcem.

Wreszcie o 12.05 gruba Indianka zaczęła wywoływać wszystkich czekających na przejazd. Nawet poprawnie odczytała nasze nazwisko. Zostaliśmy usadzeni na pakach półciężarówek, zapięliśmy pasy i ruszyliśmy korytem wyschniętej rzeki w stronę kanionu. Już sama jazda dawała sporo emocji. Jechaliśmy chyba z 60 na godzinę po piaszczystym dnie, podskakując co chwila na siedzeniach, gdy samochód natrafiał na nierówności terenu. Wreszcie po piętnastu minutach tej szaleńczej jazdy podjechaliśmy pod wąską szczelinę skalną. Razem z nami na miejsce dotarły jeszcze trzy ciężarówki, z których każda wiozła około 14 pasażerów. Na parkingu stało ich już chyba dziesięć.

Naszym przewodnikiem był Gadatliwy Jay (przydomek nadałem mu sam, choć w tym przypadku miało to swoje zalety). O kanionie nie opowiedział nam zbyt wiele oprócz tego, że ma kilkaset metrów długości i powstał w wyniku erozyjnego oddziaływania wody. Za to jego uwaga była skupiona na wskazywaniu grupie miejsc na najlepsze ujęcia. Nic dziwnego – każdy miał w ręku jeden a nawet dwa aparaty wycelowane w fantazyjne załomy skalne oświetlone popołudniowym słońcem. Jay co chwila wyrywał komuś aparat i robił zdjęcia z dobrze sobie znanych miejsc. Raz wziął aparat Gosi, pstryknął zdjęcie i woła do niej „Monument Valley sunset! You see? Monument Valley sunset!”. Rzeczywiście, obraz uzyskany w aparacie przypominał zachód słońca w Monument Valley. Podobne sztuczki wykonywał w innych miejscach – gdzieś pojawiał się profil Indianina, w innym miejscu głowa Sfinksa i tak dalej. Miał też ze sobą flet na którym co chwila przygrywał piękną, smutną melodię. Miejsce naprawdę jest niesamowite a muzyka mogła zbudować wyjątkową atmosferę. Piszę „mogła”, ponieważ na przeszkodzie stały tłumy turystów, którzy rozpaczliwie poszukiwali miejsca by stanąć lub przejść dalej. Dziesięć metrów przed naszą grupą szła inna, to samo za nami. Jednocześnie z drugiej strony wracały poprzednie grupy. Mijanie się było bardzo trudne, gdyż szerokość kanionu waha się od jednego do kilku metrów. Nasz przewodnik co chwila pokrzykiwał tylko „Jay’s group! Jay’s group!” i poganiał nas do przodu. Gdy tylko opuszczaliśmy jakąś wnękę, zajmowała ją zaraz następna grupa. Zwróciłem uwagę na kilku Niemców, którzy rozpaczliwie próbowali rozstawić się ze swoimi statywami, ale przez nieustanny harmider i poganianie nie mieli żadnych szans. Po dojściu do końca kanionu nasz przewodnik ładnie podziękował wszystkim uczestnikom, podkreślając, że obecnie najwięcej gości to europejczycy. Wyraził też nadzieję, że wszystkim się podobało i prosił o „robienie propagandy” i zachęcanie innych do odwiedzenia kanionu. Moim zdaniem miejsce jest naprawdę warte odwiedzenia, ale raczej po sezonie – tłumy turystów i mocno nieprofesjonalne podejście Indian do tematu mogą działać zniechęcająco (chyba, że kogoś zachwycają „naturszczikowe” klimaty). My w każdym razie cały czas mamy w pamięci organizację parków narodowych z ich salami kinowymi, rangersami, prezentacjami, mapami oraz ulotkami i porównujemy je z partyzantką indiańską, która bardziej przypomina nasze swojskie cudowne objawienia Matki Boskiej na szybkie jakiegoś domu, który miejscowi cwaniacy naprędce ogradzali sznurkiem, by ciekawskim sprzedawać bilety.

Z Page wyjechaliśmy przed czternastą. Po drodze zatrzymaliśmy się nad tamą Powella. Też piękne miejsce – ponad 180 metrów różnicy poziomów między taflami wody i wspaniały widok na most oraz początek Wielkiego Kanionu. Obok jest również Visitors Center poświęcone samej tamie. Co ciekawe, do środka nie można wchodzić z plecakami, bo obiekt jest uznawany za strategiczny i podlega zaostrzonym procedurom bezpieczeństwa.

Naszym kolejnym etapem był Brayce Canyon, o którym przewodniki piszą, że jeżeli ktoś ma w życiu zobaczyć tylko jeden park narodowy, to właśnie ten. Nasze założenia czasowe jak zwykle okazały się zbyt optymistyczne. Do Bryce dotarliśmy dopiero około dziewiętnastej. Co prawda słońce jeszcze nie zaszło, ale niebo jest mocno zachmurzone i nie ma szans na widokowy zachód. Mimo to po drodze udaje nam się uchwycić kilka momentów dających przedsmak tego, co możemy zobaczyć w kanionie. Niewielkie w sumie wzniesienia mają tu niezwykłe, bajkowe kształty, które Gosia porównała do zamków z lanego piasku, które dzieci czasami budują na bałtyckich plażach. Równie niesamowite są ich kolory – pomarańczowe kształty wspaniale kontrastują z zielonymi lasami sosnowymi i błękitno-białym niebem.

Jesteśmy już na kempingu w parku, gdzie spisuję swoją relację. Tu natknęliśmy się na kolejny amerykański wynalazek, a mianowicie sposób rejestracji na kempingu. Otóż przy wjeździe trzeba ze skrzynki pobrać specjalną kopertę-formularz, wybrać sobie miejsce na biwak (wszystkie są numerowane), wypełnić kopertę, włożyć do niej odliczone piętnaście dolarów, a następnie wrzucić do innej skrzynki. Wcześniej z koperty należy oderwać kupon, który przypina się klamerką przymocowaną do numerowanego słupka obok kwaterki. Co jakiś czas kemping objeżdża pan na meleksie, który sprawdza, czy kupony wiszą na miejscu i czy wszyscy uiścili opłatę.

Warto też wspomnieć, że jesteśmy zaskoczeni całkowitą zmianą klimatu – jeszcze kilka godzin temu prażyliśmy się w 40 stopniach na pustyni, a teraz marzniemy ubrani w polary na kempingu przypominającym raczej Puszczę Augustowską.