niedziela, 23 sierpnia 2009

Dzień 12 czyli z dzikości ponownie w stronę cywilizacji

Obudziliśmy się troszeczkę niewyspani, bo w nocy przeżyliśmy chwile grozy. Ni stąd ni zowąd w środku nocy nasz namiot zaczął zaczął się dziwnie ruszać. Przed przyjazdem naczytaliśmy się opowieści o niedźwiedziach grasujących w okolicy, więc zaczęliśmy się już pakować i szykować do ucieczki do samochodu. Dopiero po dłuższym nasłuchiwaniu zdaliśmy sobie sprawę, że to delikatna bryza wiejąca od jeziora wprawiła nasz namiot w ruch. Mimo wyjaśnienia sytuacji przez dłuższy czas nie mogliśmy zasnąć. Tęskniliśmy wręcz do szumu samochodów i innych odgłosów cywilizacji, które poprzednie kempingi serwowały nam w nadmiarze.

W końcu jednak sen wygrał ze zdenerwowaniem. Obudziło nas słońce, które około 7.30 zaczęło ogrzewać namiot. Okazało się, że wybraliśmy jedyne miejsce, za którym była przerwa w górach i które wcześniej od pozostałych było narażone na palące promienie słońca. Spakowaliśmy się szybko i bez śniadania ruszyliśmy dalej. Po drodze zauważyliśmy tablicę Natural Bridges National Monument. Do centrum informacyjnego było tylko cztery mile w bok, więc szybko podjęliśmy decyzję i skręciliśmy w lewo. Gdy podjechaliśmy pod siedzibę rangersów okazało się, że jesteśmy pierwszymi dzisiaj gośćmi. Niezmącony spokój jeszcze bardziej pogłębiał chłodny, górski wiatr. Zza kontuaru powitała nas strażniczka, zachęcając do przejechania godzinnej trasy widokowej. Wstyd powiedzieć, ale wizytę w tym parku wykorzystaliśmy tylko do zjedzenia śniadania. Zapytałem strażniczkę, czy możemy sobie przygotować posiłek, po czym bezczelnie wyjęliśmy wszystkie nasze reklamówki z jedzeniem i na małym tarasiku przy Visitors Center zaczęliśmy szykować kanapki i gotować wodę na kawę.

Celem głównym naszej dzisiejszej podróży było Monument Valley. W końcu, po kilku godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce. Moim marzeniem było zrobienie sobie zdjęcia na drodze, którą biegł Forest Gump. Byłem przekonany, że wpadłem na niesamowicie oryginalny pomysł. Jakże się myliłem. Zbliżywszy się do doliny od razu poznałem właściwy odcinek szosy. Moje przypuszczenie potwierdził umieszczony z boku napis "Famous View" (słynny widok). Chwilę musiałem przekonywać Gosię, żeby pozwoliła mi wybiec na środek dosyć ruchliwej drogi i wreszcie miałem upragnione zdjęcie. Jakiś facet, który zatrzymał się na poboczu zaczął mnie dopingować "Run Forest, run!". Rozejrzałem się wkoło - kilkaset metrów dalej trzy inne osoby pozowały w podobny sposób. I tak rozwiało się moje marzenie o oryginalności, która okazała się obciachem. Ale zdjęcia nie wyrzucę.

Wizyta w Monument Valley była początkowo trochę rozczarowująca. Być może dlatego, że widzieliśmy już Arches, Canyonlands i Reef. Podstawową różnicą w stosunku do tamtych skał jest, że monumenty mocno wyróżniają się na tle stosunkowo płaskiego krajobrazu, co jeszcze bardziej podkreśla ich ogrom. Co ciekawe, ten pomnik przyrody nie jest parkiem narodowym, gdyż znajduje się na terytorium Indian Navajo. Dzięki temu autochtoni mogą czerpać z niego spore zyski. Na wstępnie należy opłacić myto w wysokości 5 dolarów za osobę. W kolejce, w której się ustawiliśmy, czekało kilkanaście samochodów i autobus wycieczkowy. Po przekroczeniu rogatek dotarliśmy się do dużego budynku z informacją turystyczną (jakoś nie udało się nam jej znaleźć), hotelem, restauracją i kawiarnią. Przed budynkiem stało kilka półciężarówek przykrytych prowizorycznymi dachami z blachy trapezowej a przy nich kierowcy i naganiacze. Od razu zagadnął nas młody Indian z propozycją dwugodzinnej przejażdżki szlakiem Monument Valey za jedyne 65 USD od osoby. Skrzywiłem się i mówię, że drogo. Cena od razu spadła do 50 USD. Na odczepnego odparłem, że się zastanowimy, choć od razu wiedziałem, że nie mam ochoty na jazdę w kurzu i wysłuchiwanie opisów przez charczący głośnik zawieszony pod dachem ciężarówki.

Znowu miałem wrażenie, że znalazłem się w Dolinie Kościeliskiej - tylko górale byli bardziej czerwoni na twarzy (choć zdarzyło mi się widzieć paru baców na wspomaganiu, którzy mieli kolory wyrazistsze niż spotkaniu tu Indianie) a sanie zastąpiono pickupami. Przy wjeździe wraz z biletem otrzymaliśmy ulotkę z prawem do 40% zniżki przy zakupie wyrobów indiańskich. Cóż z tego, skoro ceny za byle scyzoryk z wygrawerowaną twarzą Indianina zaczynały się od 100 USD. Było też mnóstwo innych drogich gadżetów, które jednak nie podpadały pod paragraf "ręcznej indiańskiej roboty" i tym samym nie obejmowała je zniżka.

Nasze małe rozczarowanie rekompensował jednak naprawdę wspaniały widok z tarasu. W dole dostrzegliśmy mnóstwo samochodów prywatnych oraz półciężarówek indiańskich zmierzających na trasy widokowe. W pewnym momencie okazało się też, że sama przyroda dostarczy nam kolejnego nowego wrażenia. Nagle u końca doliny dostrzegliśmy jakieś dziwne tumany kurzu, które szybko przesuwały się w naszą stronę. Zapytałem młodej Indianki, czy to jakiś rodzaj burzy piaskowej, "Taaak", odpowiedziała powoli "Możecie zostać w środku jeżeli chcecie". "Nie cierpię takiej pogody", dodała obojętnie. Widać, zjawisko to nie jest tu rzadkością.

Wyczekaliśmy do samego końca robiąc zdjęcia zbliżającym się tumanom pyłu. Zauważyliśmy też, że do centrum szybko wracają wszystkie pickupy z turystami. Dopiero po pewnym czasie zrozumieliśmy siłę tego zjawiska. Nagle zrobiło się ciemno i widoczność ograniczyła się do jakichś stu metrów. Zerwał się porywisty wiatr a w zębach poczuliśmy ziarna drobnego piasku. Szybko wskoczyliśmy do samochodu. Działaniu burzy piaskowej byliśmy poddani tylko przez kilkanaście sekund, ale wszędzie czuliśmy drobiny piasku. Nie wiedziałem, co dalej robić - czy przeczekać burzę, czy ruszać jej naprzeciw, ryzykując zapchanie filtrów w samochodzie. Wybraliśmy to drugie rozwiązanie. Na szczęście burza nie okazała się taka groźna. Po kilkudziesięciu kilometrach choć dalej silnie wiało, jednak okolica stała się bardziej zielona, więc wiatr nie miał już czego podrywać z ziemi.

Po dwuipółgodzinnej podróży dotarliśmy do Page, w którym tama Powella zamyka jezioro o tej samej nazwie. Zbliżając się do miasta w zapadającym zmierzchu już z daleka dostrzegliśmy trzy ogromne kominy elektrowni. Jakże inne jest to miejsce od Hite, czyli początku jeziora, przy którym biwakowaliśmy poprzednio. Tłumy ludzi, światła, hotele. Zauważyliśmy też kilka „parkingów” dla ogromnych łodzi mieszkalnych, większych nawet od bałtyckich kutrów. Po sezonie wożą je tam równie olbrzymie, chyba 30 metrowe lawety. Widać, że turystyka funkcjonuje tu pełną parą.

W ramach rewanżu za doznane niewygody obiegałem Gosi, że dzisiaj zanocujemy w hotelu. Podjechaliśmy pod Motel 6 a tu parking pełen samochodów a w recepcji kolejka. Po podejściu do kontuaru recepcjonistka mówi nam, że został tylko pokój z dwoma podwójnymi łóżkami za 72 dolary z podatkiem. Obruszyliśmy się, że tak drogo. Po sąsiedzku był Motel 8. Tak, pokój jest. Cena - 109 USD. Szczęki nam opadły, ale uparcie szukamy dalej, bo Gosia "nastawiła się, że dzisiaj wyśpi się w hotelu". W Best Western brak miejsc. W drugim Best Western recepcjonistka łaskawie opuszcza nam na 100 USD. W kolejnym hotelu - 119 USD. W końcu Gosia poddaje się, "no dobra, poszukajmy jakiegoś kempingu". Włączam Betty i znowu niespodzianka. Pokazuje, że następny kemping jest za 110 kilometrów. Z powodu poprzednich doświadczeń nie wierzę jej i zajeżdżamy na stację benzynową by zapytać o drogę. Rzeczywiście, indiański sprzedawca informuje nas o pobliskim KOA. Tam oczywiście są miejsca no i ta cena! - jedyne 18 USD. W padającym monotonnie ciepłym deszczu rozbijamy namiot. Całe szczęście, że burza piaskowa była tu przed nami (jeszcze wszędzie widać ponawiewane czerwone zaspy), bo miejsce pod namiot przypomina kort tenisowy nawieziony czerwoną ceglaną mączką. Gdyby burza dopadła nas w namiocie chyba do końca podróży nie pozbylibyśmy się pyłu z bagaży.

Gosia uśmiecha się z przekąsem: "A moja mama się martwi, że w Las Vegas przegramy za dużo pieniędzy. Ty to do kasyna wejdziesz tylko po to, żeby dostać darmowego drinka". Chcąc odkupić swoje winy obiecuję jej, że zaoszczędzone pieniądze będzie mogła wydać na prezenty. Musimy jeszcze tylko uzgodnić, ile zaoszczędziliśmy. Gosia trzyma się wersji, że powinniśmy liczyć od ceny 110 dolarów, ja twierdzę, że gdybyśmy lepiej poszukali, to znaleźlibyśmy hotel i za 40. W każdym razie jestem bardzo potulny, nie dyskutuję i na wszystko się zgadzam, bo jestem jeszcze trochę słaby po przebytej wojnie polsko – amerykańskiej. Bitwa rozegrała się w moim żołądku, gdzie bakterie polskie walczyły z amerykańskimi. Nie wiem kto wygrał, ale w osiągnięciu rozejmu pomogła na pewno coca cola znana dobrze obu stronom konfliktu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz