piątek, 28 sierpnia 2009

Dzień 17 czyli w drodze na słoneczne wybrzeże

Las Vegas opuściliśmy dosyć wcześnie, by międzystanową "piętnastką" podążyć w stronę Los Angeles. Najpierw jednak czekała nas przeprawa przez pasmo górskie Sierra Nevada i pustynię Mojave. Chociaż Las Vegas miało być najgorętszym punktem naszej podróży (nie tylko pod względem rozrywkowym), to rekord temperatury pobiliśmy właśnie wkraczając do Kalifornii - w dolinie Welis nasz termometr samochodowy pokazał 113 st. Farhenheita (45 st. Celsjusza). W dalszym ciągu otaczała nas pustynia podobna do tej widzianej w Utah i Nevadzie. Jedyną odmianą były wszechobecne kilkumetrowe juki.



W pewnym momencie, już przed dojazdem do San Bernardino zauważyliśmy dziwną tablicę z napisem "Agricultural Inspection All Vehicle Stop" (kontrola rolnicza, wszystkie pojazdy muszą się zatrzymać). Po chwili podjechaliśmy do budek przypominających przejście graniczne. Większość samochodów przejeżdżała natychmiast, leczy gdy kontroler zobaczył naszą rejestrację z Illinois zatrzymał nas i zapytał, czy mamy ze sobą jakieś świeże owoce. Szybko odpowiedzieliśmy, że nie. Dopiero po przejechaniu kilkuset metrów Gosia mówi do mnie wystraszona: "A to jabłko w bagażniku?". Chyba popełniliśmy pierwsze wykroczenie w USA. Przeczytałem dzisiaj, że Kalifornia wprowadziła ten przepis, aby chronić swoje uprawy przed szkodnikami. Podobno ze względu na naturalne bariery (góry, pustynie), rejon ten jest wolny od wielu insektów, które niszczą uprawy w pozostałych stanach. W związku z tym nie wolno do niego wwozić żadnych produktów rolnych. Jabłko zjedliśmy razem z ogryzkiem. Może w ten sposób odkupimy naszą winę.

Ze względu na ostrzeżenia o dużym ruchu chcieliśmy całkowicie ominąć Los Angeles, lecz nie było to do końca możliwe. Zależało nam, aby jak najszybciej dojechać do Pacyfiku i następnie podróżować wzdłuż wybrzeża. Na miejsce "wodowania" wybraliśmy Santa Barbara. Okazało się jednak, że aby tam dojechać z pominięciem Los Angeles, trzeba by zatoczyć spory łuk. Tak więc najpierw podążyliśmy w stronę Palmdale, a następnie zdaliśmy się na Betty. Jeżeli chodzi o drogi radzi sobie całkiem dobrze i jest szczególnie przydatna w dużych miastach, zwłaszcza gdy trzeba pilnować właściwego pasa ruchu.

A stawał się on coraz gęstszy im bardziej zbliżaliśmy się do Miasta Gniewu. Przybywało też pasów na autostradzie - najpierw trzy, potem cztery i tak aż do siedmiu. Betty nieomylnie podpowiadała "trzymaj się lewego pasa", "pozostań na prawym pasie" jednak same polecenia nie wystarczały - co jakiś czas musiałem spoglądać na ekran. W pewnym momencie zaczęły pojawiać się rozjazdy i estakady. Gdy spojrzałem ponownie na wyświetlacz zobaczyłem coś, co przypominało poplątane macki ośmiornicy. Daliśmy sobie jednak radę.

Wraz ze zmniejszaniem dystansu do morza teren wyraźnie się obniżał. Zmieniało się też otoczenie - pustynne tereny zastąpiły luksusowe osiedla mieszkaniowe zanurzone w bujnej roślinności. W sznurze samochodów pędziliśmy między luksusowymi osiedlami. Co jakiś czas pojawiały się zjazdy o znajomo brzmiących nazwach - Mulholland Drive, Beverly Hills, Malibu. My jednak konsekwentnie trzymaliśmy się ustalonego planu i nie zważaliśmy na te pokusy. Zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby kupić pizzę. W rezultacie po kilkunastu minutach jedliśmy włoską pastę - znowu się nie dogadaliśmy. Pokazaliśmy sprzedawcy, że "chcemy tę pizzę z cennika z czterema serami" a dostaliśmy aluminiowy kubeczek z makaronem. Cóż było robić - tocząc pojedynek na widelce pałaszowaliśmy ze wspólnej michy. Posileni ruszyliśmy dalej szlakiem wszystkich świętych: Santa Monica, Santa Barbara, Santa Paula, San Rafael Mountains, San Luis Obispo itd. W tych wszystkich nazwach widać wyraźnie hiszpańskie korzenie regionu.

Wreszcie na wysokości Oxnard ujrzeliśmy Pacyfik. Z radości od razu zaczęliśmy chóralnie "Kiedy szliśmy przez Pacyfik, hej hej roluj go...". W Oxnard znaleźliśmy też pierwsze kalifornijskie Visitors Center. Tam spotkaliśmy Henry'ego, który najpierw uciął z nami krótką pogawędkę, a następnie udzielił szeregu cennych wskazówek. To już któryś przypadek, że w centrum informacyjnym natykamy się na woluntariusza - emeryta. Ma to duże zalety. Są to najczęściej osoby, którzy swoją pracę wykonują z prawdziwą przyjemnością i doceniają możliwość kontaktu z przypadkowymi ludźmi i pomagania im. Henry zasugerował nam, żeby podjechać jak najdalej w stronę Big Sur (widokowej trasy wzdłuż Pacyfiku) i zrobić ją od rana w świetle dziennym. W związku z tym ustaliliśmy, że jedziemy do Pismo Beach.

Po drodze zatrzymaliśmy się w Napples. Jest to malutka miejscowość leżąca nad samym oceanem. Nie mogliśmy sobie odmówić pierwszej kąpieli. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że woda jest zimniejsza niż w Bałtyku. Stanowiło to niesamowity kontrast z rosnącymi wzdłuż brzegu palmami. To tak jakby w zimie zobaczyć kogoś chodzącego w stroju plażowym po śniegu, tylko na odwrót.

Zgodnie z planem dotarliśmy do Pismo Beach. A tam kolejne zaskoczenie - na kempingach nie ma miejsca. Do tej pory nie zdarzyło nam się jeszcze, żeby na nie było wolnych stanowisk pod namioty. Wjeżdżając na jeden z kempingów byliśmy przekonani, że miejsca jest jeszcze mnóstwo - namioty znajdowały się od siebie w co najmniej kilkunastometrowych odstępach. Jednak pod tym względem amerykanie są zdecydowanymi legalistami - jeżeli na kempingu jest wydzielonych dwadzieścia kwaterek pod namioty, to nie przyjmą ani jednego więcej. Miejsce znaleźliśmy dopiero na trzecim kempingu, który w rzeczywistości był kilkudziesięciometrowym pasem zieleni ciągnącym się między linią kolejową a szosą. Uprzejmy recepcjonista pozwolił nam wybrać, czy wolimy spać bliżej torów, czy też od drogi. Stwierdziliśmy z Gosią, że może pociągi w nocy nie będą jeździć i wybraliśmy pierwszy wariant.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz