wtorek, 25 sierpnia 2009

Dzień 14 czyli Wielkie Pożegnanie z kanionami

I znowu w drodze, tym razem do Las Vegas. Betty pokazuje, że mamy do przejechania 426 kilometrów. Na upartego dalibyśmy rady, ale nie chcemy na wariata szukać hotelu. Wolimy zanocować wcześniej, poszukać czegoś w Internecie, a potem w ciągu dnia na spokojnie się zameldować. W końcu z hotelowego punktu widzenia to kulminacyjny moment naszej podróży, więc nie możemy sobie pozwolić na improwizację. No i budżet z drugiej strony. Ale po kolei.

Wstaliśmy bardzo wcześnie bo przed szóstą czasu Utah. Swoją drogą to już chyba z sześć razy przestawialiśmy zegarki. Oprócz tego, że przemieszczamy się na zachód i wkraczamy do kolejnych stref czasowych, sprawę komplikuje jeszcze fakt, że niektóre stany wprowadzają czas letni, a niektóre nie. I tak na przykład wjeżdżając z Arizony do Utah trzeba przesunąć zegarek do przodu, chociaż oba stany leżą na tej samej szerokości geograficznej. Wstaliśmy tak wcześnie, bo chcieliśmy zdążyć na wschód słońca w kanionie Bryce. W pobliżu naszego kampingu są dwie główne atrakcje tego parku narodowego, a mianowicie Sunset Point (punkt widokowy atrakcyjny podczas zachodu) i Sunrise Point (punkt widokowy zapewniający najlepsze widoki, gdy słońce wschodzi). Mimo tak wczesnej pory na specjalnym stanowisku widokowym zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Zdążyliśmy idealnie, bo słońce wzeszło trzy minuty po naszym nadejściu.

Widok był naprawdę przepiękny. Poziome promienie oświetliły setki dużych i małych skalnych wieżyczek, nazywanych tutaj hoodoo. Większość z nich jest pomarańczowa a część biała, dzięki czemu wspaniale odbijają promienie słoneczne. Hoodoo tworzą liczne skupiska wyglądające jak fortyfikacje zamkowe. Po kilku minutach tłumek rozproszył się choć widoki stawały się coraz ładniejsze. Postanowiliśmy ruszyć w dół wzdłuż dolnego szlaku łączącego Sunset Point z Sunrise Point. Jednak po jakichś dwóch kilometrach wycofaliśmy się. Wygodna w sumie ścieżka opadała bardzo szybko w dół. Baliśmy się, że przyjdzie nam tak wędrować zbyt długo a nie jedliśmy jeszcze śniadania. Decyzja okazała się słuszna – powrót pod górę z pustymi żołądkami kosztował nas sporo wysiłku. Mamy za to kolejną setkę zdjęć, jedno ładniejsze od drugiego a żadne nie oddające w pełni piękna widoku, który się przed nami roztaczał.

Po powrocie na kemping zjedliśmy śniadanie (w towarzystwie wesołej amerykańskiej wiewiórki w paseczki, która cały czas kręciła się na stole i pod nim) i szybko się spakowaliśmy, by wyruszyć do najsłynniejszego parku narodowego, czyli Grand Canion, który miał być zwieńczeniem naszej podróży przez świat kanionów. Przemieszczając się w stronę Kanab przy granicy z Arizoną cały czas zastanawialiśmy się, jaki wariant wybrać. Otóż wstęp do parku jest możliwy z dwóch strony – od północy (tzw. North Rim) i od południa (South Rim). Pierwsza opcja była dla nas bardziej dogodna, gdyż pozwalała zaoszczędzić jakieś 200-300 mil drogi. Poza tym North Rim jest trudniej dostępny od strony Las Vegas i tym samym mniej skomercjalizowany. Z drugiej strony na Południowej Krawędzi są najpiękniejsze widoki i nieliczne miejsca umożliwiające zobaczenie rzeki Colorado.

Dojechawszy do Jacob Lake podjęliśmy ostateczną decyzję. Jedziemy na Północną Krawędź, żeby uniknąć tłumów. Od rozjazdu droga zaczęła prowadzić przez bardzo ładny górzysty płaskowyż, porośnięty świerkowo – jodłowym lasem i pełen rozległych, ciągnących się milami łąk. Gdyby nie płaskość terenu można by powiedzieć, że krajobraz przypomina nieco Alpy. Co jakiś czas widzieliśmy też rozległe połacie wypalonego lasu. Spośród zielonego poszycia sterczały kikuty osmalonych drzew. Żywioł poczynił tu straszne spustoszenie i to całkiem niedawno – gdzieniegdzie widoczne były jeszcze łachy świeżego popiołu.



Od bramy wjazdowej parku do Visitors Center trzeba było przejechać jeszcze 20 mil. Na szczęście centrum jest na samym końcu tej trasy, skąd już tylko kilkaset metrów do słynnego punktu widokowego Bright Angel. Jadąc do Wielkiego Kanionu zastanawialiśmy się, jakież to monumentalne centrum informacyjne zastaniemy na miejscu. Zaskoczenie było wielkie, gdy okazało się, że to niewielkie pomieszczenie z pojedynczą ladą i kilkoma skromnymi ekspozycjami. Materiałów informacyjnych nie było prawie wcale a obsługę prowadziła jedna strażniczka. Czyżby władze parku uznały, że ogrom Grand Canyon mówi sam za siebie i nie potrzebuje żadnej reklamy? A może ma to związek z tym, że poprzednie parki były w mormońskim Utah a Grand Canyon w bardziej wyluzowanej Arizonie? Nie wiem. Po dotarciu na miejsce przez długie minuty napawaliśmy się widokiem. Skalne tarasy ciągnęły się setkami metrów w dół a w oddali majaczyły odległe szczyty (najdalszy widoczny był w odległości 100 km, o czym informowała stosowna tablica). Można tam stać godzinami i przyglądać się różnym formacjom skalnym i wysepkom roślinności przycupniętym na płaskich szczytach i coraz niższych półkach.

W pobliżu znajduje się również piękny hotel z ogromnym holem i oknami widokowymi skierowanymi w stronę przepaści. Gdy przyjechaliśmy na miejsce akurat zaczęło trochę padać, więc większość gości rozsiadła się na wygodnych fotelach zwróconych w stronę okien. O dziwo nie wszyscy zachwycali się widokami – część smacznie sobie spała. W rezultacie taras widokowy przypominał bardziej poczekalnię lotniskową.







W końcu nadszedł czas powrotu. Jeszcze tylko mały posiłek zaraz za Visitors Center. Postanowiliśmy popróbować kupionych wcześniej puszek. Niestety znowu mała wpadka. Jedna konserwa okazała się sosem, w dodatku tak niedobrym, że nawet przy najlepszych chęciach nie można było udawać, że jest zupą. Wylaliśmy wszystko w krzaki. Druga zupka meksykańska była jakaś taka bez smaku i musiałem ją zagryzać suszonym mięsem. Najlepsza okazała się zwykła chińska zupka z makaronem. Czy to znaczy, że powinniśmy zrezygnować z eksperymentów kulinarnych?





***

Zgodnie z planem zanocowaliśmy przed Las Vegas. Wraz ze zjazdem z płaskowyżu Kanab rosła też temperatura. Na górze termometr samochodowy wskazywał 68 st.F na dole już 94. Jadąc przez prerie południowego Utah i Arizony co chwila rosił nas deszczyk z niewinnie wyglądających chmurek. W gazetce zabranej z Visitors Center dowiedzieliśmy się, że wcale nie jest to rzadkością o tej porze roku - w końcu to sezon monsunowy.

Wreszcie przekroczyliśmy granicę z Nevadą. Można to było stwierdzić od razu po wjechaniu do pierwszego miasta – Mesquite. Już z daleka kusiły nas rozbłyski olbrzymich neonów z reklamami kasyn. Okolica stała się znacznie bardziej zaludniona. Nie ma tu już ogromnych pustkowi oddzielających osiedla, lecz wszystko przypomina dużą aglomerację. Zmianę klimatu potwierdzają również liczne palmy rosnące przed domami i hotelami. Zjechaliśmy znowu z drogi, by dotrzeć na kemping w Overton. Niestety Betty znowu nas zawiodła – okazało się, że kemping był w zasadzie miasteczkiem kamperów, do których podobno ściągają na zimę emeryci z różnych części USA. Wyjaśnił to nam starszy pan, który od razu podjechał do nas na rowerze, gdy tylko zaczęliśmy się kręcić po osiedlu w poszukiwaniu recepcji. Po zagospodarowaniu terenu widać było, że kampery te nigdzie już nie jeżdżą, lecz w zasadzie stały się zwykłymi domami. Nasz rozmówca stwierdził, że w pobliżu nie ma żadnego kempingu, lecz kilkaset metrów dalej jest tani hotelik. W ten sposób trafiliśmy do Overton Motel. Farba odchodzi od ścian, telewizor nie ma pilota a drzwi do łazienki nie zamykają się (za to okienko jest wyklejone aluminiową folią – pewnie, żeby odbijać promienie słońca), ale łóżko wygląda na czyste więc zmęczeni kładziemy się spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz