piątek, 21 sierpnia 2009

Dzień 10 czyli w pępku świata Mormonów

Uff! A już myślałem, że nic mnie nie zaskoczy. Dzisiaj zgodnie z planem dotarliśmy do Salt Lake City. Już sama jazda z Provo przysporzyła emocji. W porywach autostrada miała sześć pasów w tym jeden płatny – ci, którzy wyłożą kasę, mogą się przemieszczać szybciej. My oczywiście staraliśmy się jechać jak najbliżej prawej strony, żeby nie przegapić właściwego zjazdu – ruch był tak duży, że przesunięcie się ze skrajnego lewego pasa na pas prawy wymagało przejechania kilku kilometrów. Byliśmy tym wszystkim nieco oszołomieni uwzględniając zwłaszcza nasze świeże doświadczenia z pustych szos ciągnących się po horyzont. Na szczęście tym razem Betty spisała się doskonale – co chwila otrzymywaliśmy komunikaty „Trzymaj się lewego pasa”, „Jedź prosto”, „Trzymaj się prawego pasa”. Warto było się jej słuchać, bo bardzo często nad prawym pasem pojawiała się tablica z żółtym napisem „Exit only”, co oznaczało, że trzymające się go samochody muszą zjechać z autostrady.

O dziwo po wjechaniu do Salt Lake City znaleźliśmy się na prawie pustych ulicach. Samo centrum wydaje się bardzo małe. W zasadzie stanowią je mormońska świątynia wraz z towarzyszącymi zabudowaniami oraz kilka olbrzymich biurowców, z których większość zajmują banki. Ich nazwy (np. Zion Bank) wskazują na powiązanie ze społecznością Mormonów – cóż za doskonała symbioza wiary z biznesem.

Zupełnie przypadkowo dotarliśmy do centrum informacyjnego. Tam od razu spotkaliśmy się ze standardowym „Can I help you?”. Oczywiście skorzystaliśmy z propozycji i już po chwili prowadziliśmy sympatyczną rozmowę z Johnem. Okazało się, że pochodzi z Minessoty a w Salt Lake City mieszka już od kilkunastu lat. Z tego co zrozumiałem w okolicy najbardziej urzekły go doskonałe warunki narciarskie. John twierdził, że dzięki specyficznemu klimatowi takiego śniegu jak w Salt Lake City nie ma nigdzie w Stanach Zjednoczonych. Trudno nam było w to uwierzyć, uwzględniając panującą na zewnątrz temperaturę (później, gdy wróciliśmy do samochodu, komputer wskazywał 107 st. Fahrenheita, czyli ponad 40 st. Celsjusza). W centrum informacyjnym znowu nabraliśmy tony ulotek. Co ciekawe, znaleźliśmy tu więcej informacji o parkach narodowych, które zwiedzaliśmy i której jeszcze zamierzamy zwiedzić niż w samych parkach. Jednak w informacji turystycznej nie zabawiliśmy długo, bo naszym celem było zobaczenie centrum świata Mormonów, czyli Temple Square z wszystkimi jego atrakcjami. Przeczytaliśmy też, że w pobliżu Placu Świątynnego są kolejne dwa punkty informacyjne.

Po dotarciu do nich zrozumieliśmy od razu naszą pomyłkę. Okazało się, że miejsce to nie ma nic wspólnego z informacją turystyczną, lecz poświęcone jest wyłącznie religii i życiu Mormonów. Co więcej, nie było to tylko jedno pomieszczenie, ale cały ich kompleks. Na ścianach z wielkich ekranów spoglądali na nas starsi poważni panowie w garniturach. Patrząc głęboko w oczy widza mówili o byciu razem, o miłości Chrystusa do nas, o sile, jaką daje wiara oraz życie w mormońskiej rodzinie itp. Po podejściu do specjalnego pulpitu dotykowego można było wybrać jedno z przemówień i wysłuchać je siedząc w wygodnym fotelu. Zaraz przy wejściu znajdowały się też stanowiska komputerowe, w których można było poszukać informacji o swoich przodkach. Próbowałem – w wynikach wyszukiwania nasze nazwisko pojawiło się ponad 30 razy, nie znalazłem jednak żadnego znanego mi krewnego. Podobno Mormoni mają jedną z największych na świecie baz danych osobowych. Nasze przewodniczki, o których napiszę później, wyjaśniły nam, że głównym celem tej bazy jest możliwość dotarcia do danych własnych przodków, aby przyjąć w ich imieniu chrzest zgodny z zasadami kościoła Mormonów. Np. żyjąca osoba może poprosić o ochrzczenie swojej zmarłej babci, która żyje już gdzieś w zaświatach. Dziewczyny podkreśliły, że oczywiście ostateczna decyzja o przyjęciu bądź odrzuceniu takiego chrztu należy do świętej pamięci przodka (swoją drogą Melchior Wańkowicz zawsze kwestionował sensowność tego słowa, uważając, że skoro „przodek” to jest ktoś, kto został za nami z tyłu, właściwszym określeniem byłoby „zadek”).

Pokręciliśmy się trochę po luksusowo urządzonym centrum, które w zasadzie było małym muzeum – wszędzie stały instalacje przedstawiające historię budowy świątyni Mormonów, dostrzegliśmy też sporo mnóstwo stanowisk multimedialnych, na których można było odtworzyć komputerowe animacje dotyczące ich wierzeń a zwłaszcza ewangelii mormońskiej. Zauważyliśmy też, że w pobliżu uformowała się mała grupka z dwoma przewodniczkami. Widząc nasze zainteresowanie zapytały „chcecie się dołączyć?”. Oczywiście przytaknęliśmy. Naszymi przewodniczkami były dwie młode, skromnie ubrane dziewczyny – Amerykanka Clivley i Rosjanka Beylis. Pod koniec zapytaliśmy się, czy to są ich imiona nadane po przystąpieniu do wspólnoty Mormonów. Okazało się, że to nazwiska, natomiast imion nie mogą nam ujawnić, gdyż taka jest polityka ich Kościoła.

W około sześcioosobowej grupie odbyliśmy półgodzinną wycieczkę, w trakcie której dziewczyny pokazywały nam cuda zgromadzone na Temple Square i jednocześnie objaśniały zasady swojej wiary. Muszę przyznać, że robiły to w sposób bardzo delikatny – nie narzucały swoich opinii, lecz używały stwierdzeń w rodzaju „wierzymy, że...” lub „nasza religia mówi, że...”, a gdy chciały wyjaśnić jakieś zagadnienie odwołujące się do Biblii, pytały wcześniej, czy mamy „christian background” (podłoże chrześcijańskie) i czy mamy podstawową znajomość Pisma Świętego.

Pod koniec wycieczki wypytałem je jeszcze o strukturę organizacyjną kościoła Mormonów. Otóż okazało się, że na jego czele stoi prorok. Funkcja ta jest pełniona dożywotnio. Po śmierci proroka jego następcą zostaje najstarszy z dwunastu apostołów. Apostołowie są wybierani spośród społeczności mormonów przez proroka a zostają nimi najbardziej zasłużeni i szanowani mężczyźni. Ich łagodne, delikatnie uśmiechnięte twarze patrzyły na nas z wszechobecnych portretów i wielkich monitorów plazmowych. Sam prorok i każdy apostoł był ubrany w nienagannie skrojony garnitur - być może z tego względu kojarzyli nam się raczej z prezesem i radą nadzorczą jakiejś dużej spółki akcyjnej. Do tej pory proroków było piętnastu – ich popiersia stoją wokół ogromnej sali w centrum konferencyjnym.

W trakcie spaceru wstąpiliśmy do budynku Tabernakulum. Jest to duża hala o kopulastym zwieńczeniu, w której regularnie odbywają się koncerty organowe i występy mormońskiego chóru. Nawet dzisiaj wieczorem miała być ich otwarta próba, lecz ze względu na czas zrezygnowaliśmy z uczestnictwa. Hala ta szczyci się bardzo dobrą akustyką. Rzeczywiście, byliśmy świadkami demonstracji, w czasie której jedna z przewodniczek darła na podium gazetę i upuszczała gwoździe na pulpit – dźwięk był idealnie słyszalny nawet z samego końca sali. Świątyni mormonów nie można zwiedzać właśnie ze względu na jej świętość – uważają oni, że mogą do niej wejść tylko ludzie czyści, bez grzechu i wszystko co się tam dzieje, ma niezwykłą wagę. Dlatego też odbywają się tam tylko najważniejsze uroczystości. Pod wieloma wrotami prowadzącymi do świątyni widzieliśmy pozujące pary młode. Nic dziwnego – jeżeli religia ta ma już podobno ponad 13 milionów wyznawców i jest najbardziej ekspansywnym wyznaniem świata, to pary, które chcą złożyć przysięgę w najważniejszym miejscu swojego kościoła muszą wykorzystywać każdy wolny termin.

Wizytę zakończyliśmy w północnym centrum dla zwiedzających. Okazało się ono jeszcze większe od poprzedniego. Znowu mnóstwo prezentacji multimedialnych, broszur itp. Znaleźliśmy się też wokół dużego stołu, na którym rozłożono egzemplarze Księgi Mormonów w kilkudziesięciu językach. Nasza przewodniczka Clivley znalazła również egzemplarz po polsku. Siostra Beylis wspomniała przy okazji, że wszyscy przewodnicy oprowadzający po Temple Square posługują się w sumie pięćdziesięcioma językami. Z pewnością jest to prawda – w trakcie spaceru widzieliśmy co chwila dwuosobowe pary młodych dziewcząt z identyfikatorami, na których oprócz nazwiska widoczna była flaga kraju pochodzenia – zauważyłem między innymi barwy Włoch, Brazylii i Francji. Przed nazwiskiem każdej przewodniczki widniało słowo „sister”. Widzieliśmy też sporo mężczyzn w garniturach, którzy jednak na Placu Świątynnym nie pełnili roli przewodników, oni również mieli identyfikatory a ich nazwiska były poprzedzone słowem „elder” (starszy).

Po zakończeniu zwiedzania nasze przewodniczki zasugerowały wizytę w znajdującym się obok centrum konferencyjnym. Przy wejściu miła starsza Pani od razu powitała nas pytaniem, czy mamy ochotę zwiedzić budynek. Zapytałem, czy możemy się pokręcić sami. Okazało się to niemożliwe, zdecydowaliśmy się więc na następną wycieczkę z przewodnikiem. Tym razem zajął się nami Jeremy, starszy pan, który kiedyś projektował samoloty pasażerskie boeinga i pracował nawet dla NASA. Pochwalił się też, że ma siedmioro dzieci („Pamiętam imiona tylko czterech pierwszych”, zażartował) i dziewiętnaścioro wnucząt. Podobno sześcioro z nich urodziło się w jednym tygodniu – „Jak u królików” uśmiechnął się refleksyjnie.

Kolejna wycieczka okazała jeszcze ciekawsza. Centrum konferencyjne to potężny budynek z licznymi salami, pomieszczeniami biurowymi itp. Przed zwiedzającym co chwila otwierają się potężne hole z malowidłami i rzeźbami przedstawiającymi byłych i aktualnych proroków oraz apostołów, a także sceny z Księgi Mormonów, obrazujące przekazanie przez generała Mormona złotej księgi swojemu synowi Moroni, objawienie Josepha Smitha oraz pojawienie się Chrystusa w Ameryce.

No właśnie czas przedstawić podstawowe założenia religii Mormonów. Moje wyjaśnienia z pewnością będą nieścisłe, ponieważ mogłem coś źle zapamiętać lub źle zrozumieć naszych przewodników. Otóż do pewnego momentu teologia podstawowych wyznań chrześcijańskich (takich jak katolicyzm, protestantyzm czy prawosławie) jest zgodna z teologią mormońską. Mormoni uznają Stary Testament, Ewangelie a nawet listy apostolskie (nie wiem, czy wszystkie). Sytuacja zmienia się jednak po zmartwychwstaniu Chrystusa. Otóż według Mormonów w jakiś czas po rezurekcji na krótko pojawił się on w Ameryce Północnej, gdzie ponownie nauczał. W szczególności pomagał jednemu z plemion Izraela, które po upadku wieży Babel wywędrowało właśnie do Ameryki Północnej. Dzięki naukom Chrystusa plemię to żyło w dobrobycie i szczęściu przez następne dwieście lat. Niestety po upływie tego czasu doszło do strasznych wojen, które doszczętnie wyniszczyły całe plemię.

„Dlaczego zaczęli ze sobą walczyć?” zapytałem Jeremy’ego. Uśmiechnął się delikatnie i po chwili milczenia zaczął powoli wymieniać: „Pycha, chciwość, nienawiść, zazdrość”. Ostatnimi ocalałymi z wielkiej ostatniej bitwy byli generał Mormon (od którego zaczerpnęło nazwę całe wyznanie) i jego syn Moroni. Generał Mormon umierając na polu bitwy przekazał swemu synowi spisaną na złotych stronach księgę Mormonów, czyli ostatnią ewangelię, w której zapisał prawdy wiary przekazane przez Chrystusa podczas jego pobytu w Ameryce Północnej. Następnie nakazał swemu synowi Moroni zakopać je w miejscu, gdzie obecnie znajduje się Nowy Jork.

I w tym momencie skaczemy jakieś osiemnaście wieków do przodu. Otóż w XIX wieku niejakiemu Josephowi Smithowi objawił się tenże Moroni w postaci anioła i wskazał mu, gdzie są zakopane złote tablice świętej księgi. Następnie pomógł on Josephowi Smithowi przetłumaczyć tekst z języka antycznego na współczesny. Anioł Moroni złożył również Josephowi Smithowi przysięgę, że wszyscy, którzy przeczytają jego księgę, zostaną natchnieni Duchem Świętym. „I uwierzcie mi, to na prawdę tak działa”, ze spokojem i głębokim przekonaniem zapewnił nas Jeremy. Niestety po zakończeniu tłumaczenia Moroni ponownie zabrał tablice i tak też zniknął jedyny dowód jego wizyty. Podobno jednak Joseph Smith miał kilku bardzo wiarygodnych i szanowanych świadków, którzy na wszystkie świętości przysięgli, że tablice owe widzieli.

I w ten oto sposób zaczyna się historia Mormonów. Jest ona oczywiście znacznie bardziej złożona i skomplikowana – bardzo ciekawie pisze o niej na przykład Melchior Wańkowicz w swojej książce „W pępku Ameryki”. Ja wspomnę jedynie, skąd Mormoni znaleźli się w Utah. Otóż ze względu na swoją odmienność delikatnie mówiąc nie byli akceptowani przez zwykłych osadników. Żyli najpierw w Missouri, gdzie również zaczęło dochodzić do konfliktów. W rezultacie ich drugi prorok Brigham Young podjął się roli Mojżesza i poprowadził swój naród wybrany do Utah. Tam, w pobliżu Wielkiego Jeziora Słonego zgodnie z proroctwem, którego doznał, oświadczył swoim współbraciom, że znaleźli nareszcie nową Ziemię Obiecaną. Tutaj ich los również nie był lekki. Grupa, którą przyprowadził Young liczyła tylko 1700 osób. Jednak dzięki ogromnemu wspólnemu wysiłkowi udało im się nawodnić nieprzyjazną ziemię i zacząć się rozwijać. Krytyczne chwile przeżywali również w czasach gorączki złota (w połowie XIX wieku) oraz w czasie wielkiego marszu osadników na zachód. Swojej niezależności bronili za wszelką cenę. Posuwali się nawet do tego, że opłacali Indian, by ci mordowali wędrujących na zachód. Dosyć dobrze znana jest słynna sprawa masakry w Mountain Meadows, gdzie grupa osadników została osaczona przez Indian oraz Mormonów przebranych za tubylców. Osadnicy byli zbyt silni, by ulec Indianom, lecz zbyt słabi, by móc ruszyć dalej. Mormoni znużeni przedłużającym się oblężeniem obiecali osadnikom, że pozwolą im bezpiecznie odejść pod warunkiem, że ci ostatni złożą broń. Gdy osadnicy wywiązali się ze swojego zobowiązania, zostali bezwzględnie wymordowani przez Mormonów pod dowództwem Johna Higbee. Armia amerykańska długo ścigała później tych zbrodniarzy, ale bez większych efektów. Skazano tylko jednego z uczestników masakry a pozostałych uniewinniono.

Gdzieś w połowie oprowadzania zapytałem Jeremy’ego co oznacza oficjalna nazwa kościoła Mormonów - Kościoł Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Jeremy wstrzymał się z odpowiedzią do samego końca oprowadzania. Wreszcie, zatrzymawszy się w dużym holu w pobliżu popiersia Brighama Younga, zwrócił się w naszą stronę i zaczął powoli wyjasniać: „Według naszej religii świętymi są wszyscy, którzy przestrzegają zasad wiary mormonów. Poprzedni święci żyli w czasach Chrystusa i krótko po nim, gdy nauczali jeszcze pierwsi apostołowie. Nowi apostołowie i nowi święci pojawili się dopiero wraz z objawieniem Josepha Smitha, który przywrócił prawdziwą naukę kościoła. Współczesne dni nazywamy więc ostatnimi a współwyznawców – świętymi”.

W trakcie zwiedzania centrum Jeremy zaprowadził nas też do sali koncertowej. To co zobaczyliśmy zapierało dech w piersiach. Ogromny, półokrągły, kryty amfiteatr na 21 tysięcy miejsc. Podobno to największa sala audytoryjna na świecie. Składała się ona z parteru i dwóch balkonów. Każda kondygnacja mieści 7 tysięcy miejsc. Wszystko zostało tak zaplanowane, że z każdego fotela jest idealny widok na scenę i ma się wrażenie, że siedzi się na wprost niej. Tu również jest bardzo dobra akustyka i co niedzielę rano odbywa się transmisja koncertu. Po zobaczeniu hali koncertowej przeszliśmy na szczyt budynku, z którego roztaczał się rozległy widok na okolicę. Całą połać dachu porasta ogród obsadzony ozdobnymi drzewami i kwiatami, pośród których szemrzą cicho liczne fontanny. Dostrzegliśmy nawet niekoszoną półhektarową łąkę, na której wiosną kwitną podobno przepiękne kwiaty.

Była już trzecia po południu i nasze żołądki rozpaczliwie domagały się czegoś konkretnego, więc ostatnie pytanie, które zadaliśmy Jeremiemu dotyczyło oferty gastronomicznej w okolicy. Skierował nas do stołówki w kolejnym budynku mormońskim, gdzie zjedliśmy zapiekaną w kruchym cieście pyszną potrawkę z kurczaka oraz surówki. Oczywiście na kawę ani herbatę nie było szans – spożywania tych napojów zabrania im ich religia. Co ciekawe, mogą pić coca colę, sprite’a i inne tego typu napoje. Pewnie dlatego, że nie było ich jeszcze w czasach Josepha Smitha. Stołówka znajdowała się na terenie pięknego budynku – dawniej hotelu a obecnie centrum pamięci pierwszego proroka Mormonów.

Po obfitym posiłku rozwaliłem się w wygodnym fotelu w fuaye licząc na krótką drzemkę. Niestety Gosia znowu wdała się w pogawędkę z kolejną starszą panią. Skończyło się tym, że zwiedziliśmy następny budynek, łącznie z pięknymi salami balowymi i jazdą windą na ostatnie, widokowe piętro. Wszystko to dawało imponujący efekt, lecz mój umysł przesycony nadmiarem wrażeń i osłabiony brakiem krwi, która właśnie była zajęta pracą w żołądku, ledwo rejestrował kolejne cuda.

Po wyjściu jeszcze spacer wokół pięknych klombów i fontann, a następnie krótka wizyta w dwudziestopiętrowym biurowcu kościoła Mormonów. Tam również pod opieką ochrony można wjechać na najwyższe piętro i podziwiać widoki. Zaraz za drzwiami, gdy tylko zaczęliśmy się rozglądać po obszernym holu, dwóch młodych, uśmiechniętych mężczyzn w nienagannie skrojonych garniturach podeszło do nas z sakramentalnym pytaniem „Can we help you?”. Oboje wyciągnęliśmy ręce w obronnym geście: „Nie, dziękujemy bardzo, chcieliśmy się tylko rozejrzeć”. Sprawiali wrażenie lekko zawiedzionych, lecz uśmiech nie znikał z ich twarzy. Czwartej wycieczki z przewodnikiem chyba byśmy nie przeżyli. Wyczerpani fizycznie i intelektualnie podążyliśmy do samochodu.

I znowu dwadzieścia mil zatłoczoną autostradą. Wreszcie na wysokości Spanish Fork zjeżdżamy na mniej uczęszczaną drogę, by następnie skręcić na południe do Salinas. Chcemy zrobić jak najwięcej kilometrów w stronę Monument Valley, która ma być następnym etapem naszej podróży.

1 komentarz:

  1. Mormoni uznają Stary Testament, Ewangelie a nawet listy apostolskie (nie wiem, czy wszystkie).

    Wszystkie. Całą Biblię, a Księga Mormona jest osobnym tomem, będącym "jeszcze jednym świadectwem o Jezusie Chrystusie".
    Pozdrawiam,
    Marcin
    www.mormoni.pl

    OdpowiedzUsuń