sobota, 29 sierpnia 2009

Dzień 18 czyli Kiedy szliśmy przez Pacyfik

Mieliśmy rację - był tylko jeden długi skład około czwartej rano i drugi po siódmej. Za to wrażenie takie, jakby pociąg przetaczał się przez środek głowy. Na samochody już nie reagujemy, więc w sumie się wyspaliśmy. Zebraliśmy się szybko z kempingu i podjechaliśmy do miasta na nasze pierwsze (wstyd powiedzieć) prawdziwe amerykańskie śniadanie. Zgodnie z poradą przypadkowego przechodnia skierowaliśmy się do jednego z barów w centrum Pismo Beach. Ponieważ pora była jeszcze bardzo wczesna, wyruszyliśmy w stronę morza (przepraszam, oceanu). Opłaciło się, bo trafiliśmy na piękne molo z widokiem na rozległą piaszczystą plażę. Gdyby mocno przymrużyć oczy, można by sobie wyobrazić, że jest się gdzieś w Dźwirzynie lub Rewalu. Podstawową różnicę w stosunku do nadbałtyckich plaż stanowili tu deskarze, którzy korzystając z wysokich oceanicznych fal już od samego rana śmigali po ich grzbietach. W pewnym momencie zauważyliśmy też, że na molo obok mew siedzą jakieś dziwne ptaszyska. Po zbliżeniu okazało się, że to pelikany.

Śniadanie było bardzo trafione. Gosia zamówiła omlet, który okazał się jajecznicą, natomiast ja zażyczyłem sobie naleśnika, który okazał się omletem. Do tego jeszcze coś a’la placek ziemniaczany i smażony boczek. Objedliśmy się jak bąki. Ale największą uciechę mieliśmy z obserwowania, jak kelnerka co chwila podchodzi i dolewa nam kawy. A więc amerykańskie filmy nie kłamią!








Ale jedzonko jedzonkiem, a obowiązki czekają. Ruszyliśmy więc dalej. Początkowo droga rozczarowywała. Gosia dopytywała, gdzież te straszne serpentyny, co niby miały być na Big Sur (na płaskim zawsze taka odważna). Po drodze kilka razy zatrzymujemy się na chwilę, by pospacerować przy pięknych plażach. Specjalną atrakcją są tutaj słonie morskie, które wylegują się na piasku. Mamy szczęście, bo udaje się je nam zobaczyć. W pobliżu parkingu grasują też dziwne wiewióry o mordkach przypominających nasze koszatniczki. Niektóre są tak bezczelne, że podchodzą pod sam samochód. Gosia zaczyna częstować je winogronami, w rezultacie od razu ma towarzystwo siedmiu przemiłych stworków.




Jadąc stosunkowo płaską okolicą dojechaliśmy do San Simeon. Zatrzymujemy się tam w Visitors Center, w którym przemiła starsza pani imieniem Coni prosi nas o wbicie na mapie świata szpilki w miejscu, z którego pochodzimy. Cieszymy się z tej okazji, bo jest to dopiero czwarta szpilka wbita w Polskę a mapa wisi już 2 lata.










W San Simeon mamy w planie zwiedzić zamek magnata prasowego z pierwszej połowy XX wieku – Williama Hearsta. Postać to nietuzinkowa i z pewnością godna opisania, lecz można o niej poczytać choćby na Wikipedii. Warto tylko wspomnieć, że Hearst jest prekursorem i praktycznym realizatorem zasady „złe wiadomości to dobre wiadomości”, na której do dzisiaj opiera się funkcjonowanie środków masowego przekazu. Był również pierwowzorem tytułowego bohatera słynnego filmu Orsona Wellesa „Obywatel Kane”. Hearst był konkurentem Pulitzera, kolejnego wielkiego wydawcy. Pulitzer pozostawił po sobie nagrodę, a Hearst zamek, który zamierzaliśmy zwiedzić. Ponieważ ten odcinek naszej drogi przebył przed pięćdziesięciu laty Melchior Wańkowicz, który również zwiedził tę niezwykłą budowlę, pozwolę sobie przytoczyć obszerny cytat z jego świetnej książki „Królik i oceny”:

Nie jest to samotna rezydencja, tylko dobra ziemskie liczące 16000 hektarów. Wjeżdżamy w ogrodzenie liczące 16 kilometrów w obwodzie, otaczające osiemsethektarowy ogród zoologiczny. W zoo za życia Hearsta były słonie, niedźwiedzie, tygrysy, żyrafy, strusie, szympansy, antylopy. Hearst zakupił m. in. sto bawołów po tysiąc dolarów sztuka. I teraz jeszcze między pasącymi się krowami rasy hereford przebiegają zebry, jelenie, udały (jedyna na świecie owca dzika) z szopą wełny na podgardlu i z kozimi rogami. Już poza zoo hodowano w tej majętności Hearsta dziesięć tysięcy wołów. Na jakimś zakręcie drogi odsłania się właściwe otoczenie zamku: są to góry, które Hearst kazał obsadzić dorosłymi drzewami i ukwiecić. Wijące się łożyska strumieni znaczą pasy obsadzających je cytrusów, akacji, magnolii, oleandrów, eukaliptusów i granatów. Starych dębów porastających przed nimi te góry Hearst nie pozwolił ruszać - po prostu przesadził je dalej. Na płozach i ciągnikach przywieziono z odległości 50 kilometrów czterdzieści pięciotonowych dziesięciometrowych cyprysów: oto one, obsadzają aleję. Z innej strony dochodzi półtorakilometrowa pergola z drzew owocowych przeplecionych winokrzewem. A najbliżej zamku - słynne ogrody założone kosztem miliona dolarów przez genialnego ogrodnika Nigel Keepa, sprowadzonego z Anglii, pielęgnowane przez dwudziestu kwalifikowanych ogrodników.
[...]
Dwie wieże hiszpańskie z 36 dzwonami. Palmy. Róże na palmach. Tuje. Na wstępie, na tle greckiej świątyni Neptuna - basen o pojemności ćwierć miliona galonów (prawie milion litrów). Basen jest cały z białego marmuru inkrustowanego marmurem zielonkawym. Nimfy z kararyjskiego marmuru, syreny, delfiny baraszkują w oczekiwaniu na powstanie Wenus z piany wodnej. Drugi basen, wewnętrzny, z wodą morską pompowaną z odległego o 8 km oceanu, był budowany przez trzy i pół lata przez Włochów. Znad basenu idziemy w górę amfiladą schodów do czarodziejskich ogrodów, gdzie w przepychu kwiatów stoją marmurowe posągi sprowadzone z Włoch. Wchodzimy do renesansowego hallu. Sufit 14 na 33 metry o ciężkich kasetonach wydartych z włoskich kościołów. Na ścianach arrasy. Cztery wielkie medaliony marmurowe, każdy ważący więcej niż tonę. Tu goście zbierali się, aby następnie przejść do sali jadalnej na 40 osób, w kształcie refektarza, gdzie sufit z czternastego stulecia wypełniają rzeźby świętych naturalnej wielkości. Z obu stron spływają jedwabne sztandary z herbami znakomitych rodów z szesnastego stulecia. Perspektywę zamyka wielki komin przeniesiony z francuskiego średniowiecznego zamku. Jest to właściwie kompleks trzech pałaców powiązanych ze sobą wiszącymi tarasami kwietnymi, amfiladami schodów. Oto kolumny z egipskiego porfiru, które agent Hearsta znalazł w Jerozolimie; oto dzwony z Belgii; a ta krata z XV wieku z hiszpańskiego klasztoru; te mozaiki na tarasie pochodzą z antycznego Rzymu. Wchodzimy do jednego z pałaców przeznaczonych dla gości, prezentują nam z nabożeństwem autentyczne łoże kardynała de Richelieu. Nagle mnie wzbiera przekorny śmiech - przypomniałem, jak pewien dorobkiewicz prezentował mi w swych zbiorach wykałaczkę kardynała Dalbora. Czego bo też tu nie ma! Ileż dni należałoby zwiedzać to wszystko? Brniemy przez kominki, stoły, fotele, przez przedmioty z drzewa, terakoty, szkła, ceramiki, porcelany, brązu żelaza, srebra, złota, wymodelowane przez artystów od piętnastego do dwudziestego wieku. Przez lat pięćdziesiąt Hearst wydawał po milionie dolarów rocznie na różne przedmioty sztuki. W podziemiach San Simeon, w składach w Nowym Jorku, z chwilą jego śmierci pozostały całe gotyckie pokoje, rzeźbione sufity, stalle, boazerie, kominki, sarkofagi, kolumny, tkaniny. Lata całe w tych składach leżał pono najdroższy dywan świata, który Hearst zakupił za 40 000 dolarów.


Aby opisać to co zobaczyliśmy wystarczy dodać, że od czasów Hearsta w zamku niewiele się zmieniło. Ponieważ zamek znajduje się wysoko w górach, ruch samochodowy do niego jest zabroniony. Należy najpierw w centrum dla zwiedzających wykupić jedną z czterech wycieczek, a następnie autobusem jest się wiezionym na górę, gdzie czekają już przewodnicy, którzy zabierają swoje grupy.

Za San Simeon droga zmienia się radykalnie. Pojawiają się serpentyny i jednocześnie piękne widoki. Wańkowicz pisze o tym w ten sposób:

U jej wstępu wielka tablica uprzedza, że przez sześćdziesiąt sześć mil nie będzie ani stacji benzynowej, ani osiedla; oraz że patrole drogowe nocą nie są wysyłane.Droga wciosuje się w zbocze, biesi się serpentynami, spada po sam ryk oceanu między boecklinowskimi głazami, znów wisi nad przepaścią. Mnożą się napisy ostrzegawcze: "Droga śliska", "Most prowizoryczny". Istotnie, poza rezydencją słynnego magnata prasowego Hearsta, która znajduje się na początku tej drogi, nie ma żadnego śladu osiedla ludzkiego. Wieczór idzie, Królik poczyna się czuć nijako. Na stoku domek na kurzych nóżkach. To Gorda. Jedyny punkt na tym przebiegu, gdzie można się schronić.

Dzisiaj można już tylko marzyć o dziczy, którą opisał słynny reportażysta. Droga szeroka i zabezpieczona barierkami. Co chwila rezydencje i zajazdy oferujące noclegi i wyżywienie za kosmiczne ceny. Ruch w obie strony prawie jak na autostradzie. Nic dziwnego, że na trzech kolejnych kempingach nie znajdujemy miejsca. Od razu odstraszają nas tablice „kemping full”. Jedna nawet sprawia wrażenie przytwierdzonej na stałe.

Udaje się nam jednak dotrzeć na stosunkowo mało uczęszczaną plażę Pfeiffer Beach (może dlatego, że nie ma wyraźnego zjazdu wskazującego na nią). Opłaca się. Plaża jest przepiękna – kilkumetrowe oceaniczne fale rozbijają się o ogromne bloki skalne. Całe powietrze jest przesycone słoną wodą morską, tak że ma się wrażenie, że nad wybrzeżem zaległa mgła. Wskakujemy z Gosią do wody – większość plażujących patrzy na nas jak na wariatów. Woda ma tu chyba z 10 st. Celsjusza. Od razu przypomina mi się, jak kiedyś 30 kwietnia kąpałem się w Bałtyku. Po prostu urywa... głowę. Gotujemy na kuchence dwie puszki spagetti, a potem kawę. Mamy teraz dwie godziny zasłużonego odpoczynku i możemy podziwiać piękny zachód słońca.

Potem jeszcze 50 kilometrów wzdłuż wybrzeża z widokiem na powoli gasnące kolory zachodu i docieramy do Monterey. Tu wreszcie znajdujemy kemping z wolnymi miejscami na namioty. Ale to już miasto – nawet nie ma porównania z Big Sur.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz