piątek, 14 sierpnia 2009

Dzień 3 czyli drogami Missouri

Czy wiecie, jaki jest ulubiony sport Amerykanów? Jeżeli ktoś powie, że baseball, nie będzie miał racji. Odpowiedź, że football amerykański też jest niewłaściwa. Oczywiście sportami tymi nie są też koszykówka ani hokej. Ulubionym sportem Amerykanów jest koszenie trawy. Już w Illinois zauważyliśmy, że wokół każdego domu widać pięknie wypielęgnowane trawniki, w naturalny sposób łączące się z równie gładko, jakby wczoraj wykoszonymi poboczami dróg (płoty są prawdziwą rzadkością). Co chwilę można było też spotkać człowieka na małym traktorku, który powolutku przemierzał bezkresne przestrzenie przydomowych zieleńców i łąk. Dzięki temu wszystkie napotykane pod drodze miasta i miasteczka, niezależnie od stanu znajdujących się w nich budynków (które czasami przypominały domki z kart grożące zawaleniem) szczycą się wspaniałymi trawnikami. Swoją pasję Amerykanie przenieśli nawet na cmentarze, które są zaprojektowane nie z myślą o zmarłych (im przecież już wszystko jedno) ani też z myślą o niepocieszonych krewnych (oni zwykle odwiedzają cmentarz raz do roku) co przede wszystkim z myślą o operatorach kosiarek, którzy co tydzień muszą wyrównać zielony całun. Dlatego też cmentarze to po prostu hektary równo wykoszonej trawy, gdzieniegdzie urozmaiconej niewielką płytą nagrobkową.

Trzeciego dnia pobytu wyruszyliśmy z motelu pod Jacksonville w stronę stanu Missouri. Już po kilkudziesięciu minutach zobaczyliśmy potężne konstrukcje dwóch mostów, którymi Interstate 72 przecinała rzekę. Na drugim brzegu prezentował się zupełnie inny krajobraz - zamiast płaskiej równiny Illinois znad wody wyrastały strome wzgórza pokryte dość gęstą zabudową. Była to miejscowość Luisiana w stanie Missouri. Nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności - zjechaliśmy na chwilę z głównej trasy i zatrzymaliśmy się na nabrzeżu, by wspólnie zaśpiewać:

O Shenadoach, ty wielka rzeko,
Ojcze rzek, kto bieg twój zmierzy?
Namioty Indian na twoich brzegach,
Away, gdy czółno mnie, poprzez nurt Missouri.

Missouri przywitało nas pierwszym deszczem w USA. Prawie natychmiast po przekroczeniu rzeki musieliśmy włączyć wycieraczki. Gosia zdegustowana zauważyła, że przecież na zdjęciach w Google Earth nie było żadnego deszczu. I w ten sposób jeszcze raz się potwierdziło, żeby nie wierzyć reklamie. Ruszyliśmy dalej przez Vandalię, Foulton do Jefferson City, stolicy stanu Missouri. Nie zatrzymywaliśmy się tam jednak, tylko z daleka podziwialiśmy górującą nad miastem kopułę stanowego kapitolu. Za Jefferson City przejeżdżaliśmy przez turystyczne tereny wokół jeziora Ozark. Widać, że to popularne miejsce wypoczynkowe, bo na wodzie kręciło się mnóstwo sprzętu a wokół widać było liczne hotele. Taka lokalna riwiera. Zjechaliśmy nawet na chwilę nad brzeg, ale tylko po to, żeby ugotować sobie kawę - był to test bojowy naszej nowej kuchenki gazowej. Do zaparzania wykorzystaliśmy kawę z ostatniego hotelu. Oczywiście zrobiliśmy ją "po naszemu", czyli rozerwaliśmy filtr i wsypaliśmy fusy do kubeczków. Wreszcie coś normalnego do picia. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej. Widać wyraźnie, że klimat stał się zupełnie inny, bo otoczyła nas nieznana roślinność. Na zmianę środowiska wskazywały też rozpłaszczone na drogach pozostałości zwierząt, które nie przeżyły spotkania z rozpędzonymi samochodami. Zamiast typowych w Polsce kotów i jeży, tutaj po raz pierwszy zobaczyliśmy kilka wbitych w jezdnię pancerników oraz jakieś niezidentyfikowane zwierzątka futerkowe. W innym miejscu zobaczyłem coś jakby kamień leżący na środku drogi. Dopiero podjechawszy bliżej zrozumiałem, że to mały żółw, który lekko wystawiwszy głowę czeka chyba na możliwość przejścia.

Wreszcie dotarliśmy do miejscowości Lebanon, gdzie wjechaliśmy na drogę międzystanową 44 - przedłużenie Interstate 55, którą podróżowaliśmy na początku. Gosia zaczęła narzekać, że dzisiaj nie zdobyła ani jednej ulotki z mijanych terenów i nie będzie miała czego wkleić do pamiętnika. Na szczęście pędząc autostradą z daleka dostrzegliśmy wielki napis: "Welcome center rest area". W ten sposób trafiliśmy do dużego punktu informacyjnego, w którym były dosłownie setki folderów, mapek i ulotek, w większości poświęconych Route 66.

Jednak jazda autostradą szybko się nam znudziła. Nie ma na niej zbyt wielu atrakcji, pomijając piękne ciężarówki, którymi nieustannie zachwyca się Gosia (jeżeli jeszcze zacznie się interesować komputerami i sportem, stanę się podejrzliwy).

Tak więc po okrążeniu Springfield skorzystaliśmy z pierwszego zjazdu, by ponownie wrócić na "historyczną drogę". Jej niektóre odcinki są naprawdę piękne. Jadąc nią rzeczywiście czuje się słynną amerykańską wolność - pusta i prosta jak drut szosa, wokół płaski krajobraz i jazda w stronę zanikającego horyzontu. Gdzieś za Carthage zgubiliśmy szlak, ale ponieważ ciągle jechaliśmy wygodną szosą na zachód, postanowiliśmy nie zmieniać kierunku. Nagle mignęła nam tablica z napisem "Welcome to Kansas". A więc wkroczyliśmy do kolejnego stanu.

Robiło się już późno i z niepokojem zauważyłem, że mamy coraz mniej paliwa. Po sprawdzeniu okazało się, że wystarczy go tylko na 50 mil. A tu nic tylko pola i pola. Prawie żadnych osiedli ludzkich. Stanęła już nam przed oczami wizja stania na poboczu z kartonową tablicą podpisaną "Help need gas" (pomocy, potrzebujemy benzyny). Na szczęście dojechaliśmy do małej mieściny, gdzie ponownie zatankowaliśmy. I tym razem musiałem prosić o pomoc obsługę. Mam nadzieję, że za trzecim poradzę sobie sam.

Ruszyliśmy dalej, tym razem myśląc już o szukaniu kampingu. Słońce chyliło się ku zachodowi i groziło nam rozstawianie namiotu po ciemku. Co gorsza, nasza Betty (tak ochrzciliśmy GPS) twierdziła, że w pobliżu nie ma żadnych kempingów. W końcu dotarliśmy do następnego miasta Coffeyville. I tu nagle zaskoczenie. W pobliżu drogi stadion a na nim jakaś ogromna impreza. Rodeo! Popatrzyliśmy tylko na siebie i chociaż byliśmy już po 14 godzinach podróży bez zastanowienia zjechaliśmy na parking. Za stadionem rozłożyło się wesołe miasteczko z młyńskim kołem, pięcioma czy sześcioma karuzelami i mnóstwem straganów z przedziwnymi grami, których u nas trudno uświadczyć oraz budkami z lokalnymi smakołykami (np. corn dog, czyli hot-dog w bułce kukurydzianej; baked potato - pieczony ziemniak posypany skwarkami; chick on stick - szaszłyk z kurczaka itp.) Wszędzie pełno ludzi i atmosfera wspaniałej zabawy. Ale w Polsce też można znaleźć karuzele a tu przecież rodeo, rodeo! Żeby zobaczyć chociaż przez dziurę w płocie.

Podeszliśmy szybko do kasy. Panie powitały nas standardowym "Can I help you", ja zaś zapytałem się, co to za impreza. Po kilku słowach, gdy wyjaśniliśmy że jesteśmy z Polski, jedna z pań szybko opuściła kasę i wręczywszy nam dwa darmowe bilety, zaprowadziła nas na najlepszą trybunę. Cóż tu dużo mówić - siedzieliśmy może pięć metrów nad miejscem, gdzie kowboje siadali na nieujeżdżone konie, by następnie wypadać na zrytą ziemię i walczyć o utrzymanie się przez 10 sekund. Potem było jeszcze pętanie małych byczków i utrzymywanie się na dużych. Ta ostatnia część jako najbardziej widowiskowa i niebezpieczna wzbudzała najwięcej emocji wśród widzów. W przerwach występowali klauni. Ich robota była szczególnie godna podziwu, gdy uciekali przed rozjuszonymi bykami. Wykazywali się wręcz niesamowitą zręcznością. Ciekawostką była też dziewczyna na koniu, która okrążała rodeo z ogromnym sztandarem w ręku, na którym wymalowane było logo sponsora - taka przerwa na reklamę. Chcąc się odwdzięczyć, wróciliśmy się do samochodu po upominki, które przywieźliśmy z Polski. Wreszcie nadarzyła się okazja, by je wykorzystać. Panie z kasy nie pozostały dłużne - każdy z nas otrzymał pamiątkową koszulkę z nadrukiem opisującym rodeo, które widzieliśmy,

Wszystko to odbywało się w oprawie głośnej muzyki country i komentowane było przez jednego ze sprawozdawców siedzącego cały czas na koniu. W pewnej chwili usłyszeliśmy "We have today guests from Poland". I tak oto cały stadion dowiedział się, że przyjechaliśmy. Wrażenia niesamowite - niby wszystko zna się z telewizji, ale zobaczenie tego na własne oczy daje zupełnie inny efekt. Obok nas siedział chłopak, z którym szybko nawiązaliśmy kontakt. Nazywał się Jerry Tracz. Jak można się domyślać - z pochodzenia Polak (choć sam już nie mówił ani słowa po polsku). Powiedział nam, że jego dziadek jest z okolic Warszawy a w Coffeyville przebywa tymczasowo, gdyż jest tu kimś w rodzaju kierownika dużej budowy. Okazało się też, że Pani która wprowadziła nas na stadion jest kimś wysoko postawionym we władzach miejskich. W końcu impreza dobiegła końca a my zameldowaliśmy się na noc w motelu obok stadionu. Mimo tak ogromnej porcji wrażeń zasnęliśmy jak kamień.

Dzisiaj zgodnie z planem ruszamy przez wielkie równiny i Oklahoma City, do którego zostało nam tylko kilka mil, a potem dalej w stronę Teksasu. Planujemy nocleg na kempingu, więc możemy nie mieć możliwości zamieszczenia relacji. Zapomniałem dodać, że po przekroczeniu stanu Illinois założyliśmy polską flagę na szybę samochodu. Tu wszyscy mają hopla na punkcie amerykańskiej flagi. Nie pozostaniemy więc gorsi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz