środa, 26 sierpnia 2009

Dzień 15 czyli Viva Las Vegas

Opuściliśmy nasz skromny hotelik i podążyliśmy za fortuną w stronę Las Vegas. Chcieliśmy uniknąć wracania na autostradę i postanowiliśmy wjechać do miasta od południowego wschodu. W rezultacie wpakowaliśmy się w kolejny park, tym razem stanowy. Warto podkreślić, że parki stanowe nie są objęte narodowym programem Annual Pass i opłaty za wstęp do każdego z nich uiszcza się indywidualnie. Na szczęście do parku wjechaliśmy od mało uczęszczanej strony, więc jedynie zobaczyliśmy tablice z napisami „Fee area” (obszar płatny). Już cieszyliśmy się, że wreszcie odpoczniemy od gór, skał i kanionów a tu znowu przyszło nam jechać kilkadziesiąt kilometrów serpentynami wśród pustynnego krajobrazu przypominającego bezludne rejony Utah. W dodatku co kawałek natykaliśmy się na roboty drogowe. W ogóle to odnosimy wrażenie, że wszędzie gdzie tylko się da Amerykanie naprawiają drogi. Czyżby Obama chciał ożywić gospodarkę stosując starą jak totalitaryzm sztuczkę, czyli zlecając roboty publiczne?

Wreszcie na horyzoncie pojawiły się przedmieścia Las Vegas. Trafiliśmy chyba w dosyć bogaty rejon, bo nagle otoczyły nas nowe osiedla mieszkaniowe z pięknie wypielęgnowanymi trawnikami i palmami. Podobno Las Vegas, zlokalizowane w jednym z najsuchszych rejonów USA jest jednocześnie największym konsumentem wody w przeliczeniu na 1 mieszkańca. Twierdzenie to zdawały się potwierdzać jaskrawo zielone trawniki, które w tych pustynnych warunkach nie miałby szansy przetrwać bez wspomagania.

Gosia wyczytała w przewodniku, że spośród hoteli znajdujących się w sercu miasta, czyli przy słynnej Stripe, jednym z tańszych jest Luxor. Chciała też tam od razu jechać. Ja jednak zasugerowałem, żeby sprawdzić najpierw w Internecie. Opłaciło się – po pierwsze od razu wiedzieliśmy, że mamy zarezerwowane miejsce, po drugie, rezerwacja przez Internet dawała 10 USD zniżki za pokój, który w rezultacie kosztował nas 50 USD za dobę (plus podatek).

Po dotarciu do hotelu podjechaliśmy najpierw na darmowy parking, z którego estakadą dla pieszych przeszliśmy do kasyna (tu aby gdziekolwiek dojść zawsze przechodzi się przez kasyna). Pierwsze wrażenie jest niesamowite. Z zewnątrz budowla ma kształt ogromnej czarnej piramidy, jednak w środku efekt jest jeszcze większy. Otóż Luxor jest piramidą, ale pustą w środku – pokoje gościnne są tylko na jej zewnętrznych ścianach, natomiast całe jej wnętrze (za wyjątkiem parteru, gdzie znajduje się kasyno, oraz pierwszego piętra ze sklepami i tzw. Food Court, gdzie ma swoje stanowiska kilkanaście restauracji i kawiarni sieciowych) jest pustą przestrzenią. Stając na pierwszym piętrze można zadrzeć głowę do góry i oglądać korytarze prowadzące do poszczególnych pokoi, zbiegające się aż ku odległemu szczytowi piramidy. W środku tej pustej przestrzeni znajdują się inne budynki, które nigdy nie zobaczą światła dziennego – na przykład duża hala wystawowa poświęcona rzeczom znalezionym na Titanicu. W sumie cały budynek mieści ponad 4400 pokoi gościnnych i tym samym jest jednym z największych hoteli świata.

Ponieważ rejestracja ruszała dopiero od piętnastej, postanowiliśmy się trochę pokręcić. Cały parter zajmują automaty do gry, stoły do pokera, black jacka, ruletki, kości i dziesiątek innych gier, które pierwszy raz widzieliśmy na oczy. Próbowaliśmy zatrzymywać się przy niektórych stołach i zrozumieć jakoś reguły toczących się tam partii, ale było to ponad nasze możliwości. Pola były błyskawicznie obstawiane przez graczy a żetony w rękach krupierów znikały tak szybko, że nawet nie wiedzieliśmy, kiedy następowały kolejne rozdania lub rzuty. Na przykład stół do gry w kości przypominał nieco ten do gry w ruletkę – zielone płótno z wymalowanymi polami. Obsługiwało go aż czterech krupierów, przy czym jeden patykiem przypominającym kij hokejowy dokonywał istnych cudów z żetonami rozmieszczonymi na stole. Kasyna przewidują to, że pojawiają się w nich nowicjusze żądni nowej „wiedzy”, dlatego też przy wybranych stolikach prowadzone są specjalne szkolenia dla początkujących. A wszystko to w otoczce potężnego hałasu generowanego przez tysiące ludzi, setki automatów oraz kakofonicznej muzyki dobiegającej z kawiarni i restauracji otaczających strefy hazardowe.

Zanim trafiliśmy do pokoju, musieliśmy się ustawić w kilkudziesięcioosobowej kolejce do rejestracji. Stało w niej sporo młodych par (czy małżeńskich, tego nie stwierdziliśmy), grup młodzieży, rodzin z małymi dziećmi oraz osób starszych. Słowem, niezwykle demokratycznie dobrane towarzystwo. Równie swobodny był ubiór i zachowanie – mieliśmy wrażenie, że przebywamy w jakiejś miejscowości letniskowej. Ta atmosfera luzu udziela się wszędzie – kasyna w Las Vegas mają zupełnie inny klimat niż te w Europie, gdzie bez krawata nawet nie podchodź. Kolejka posuwała się do przodu bardzo szybko, gdyż rejestracja była prowadzona jednocześnie przy kilku stanowiskach. Podczas płacenia kartą kredytową zauważyliśmy też, że w Las Vegas ostrożniej podchodzą do tej metody płatności – prawie w każdym miejscu, gdzie jej używaliśmy, żądano od nas okazania dokumentu tożsamości ze zdjęciem.

W hotelu Luxor dodatkową atrakcją jest jazda na wyższe kondygnacje. Dotarcie na górę zapewnia szesnaście wind, rozmieszczonych po cztery wzdłuż każdej krawędzi piramidy. Z uwagi na jej stożkowy kształt windy nie przemieszczają się z góry na dół, lecz po skosie. Pozwala to doświadczyć nietypowego efektu przyspieszenia – nie tylko w pionie, ale również na boki. Po dotarciu na 10 piętro odszukaliśmy nasz pokój, który zgodnie z oczekiwaniami okazał się bardzo przyzwoity. Z pewnością zapewni nam najwyższy komfort spośród dotychczasowych noclegów. Co ciekawe, pokój nie ma lodówki, w którą są wyposażone nawet najniższej klasy moteliki. Ale to działanie z premedytacją – turysta nie ma tu przyjeżdżać z własnymi kanapkami i piwem, lecz wydać jak najwięcej pieniędzy w licznych restauracjach i barach. Z tych samych względów po raz pierwszy natrafiamy na płatny (15 USD za dobę) dostęp do Internetu – turysto, twoim zadaniem nie jest siedzenie w pokoju i odpisywanie na maile lub przeglądanie stron, ale wydawanie dolarów w kasynach.

Z przyciemnionego, pochyłego okna (będącego przecież częścią tafli piramidy) roztacza się rozległy widok na zachód. Możemy obserwować drogę międzystanową 15, która jak potężna tętnica tłoczy do miasta nowe fale turystów żądnych atrakcji i graczy wierzących, że uda im się przechytrzyć prawidła prawdopodobieństwa i zmyślnie skonstruowany system gier hazardowych. Interstate 15 biegnie tu na południe w stronę Los Angeles i na północ do Salt Lake City. Duże tablice informacyjne nad obu wstęgami jezdni informują o tym wyraźnie. (Co ciekawe, w Salt Lake City nie widziałem ani jednej tablicy wskazującej Las Vegas. Czyżby Święci Dni Ostatnich woleli zapomnieć o tej siedzibie grzechu i nie wskazywać owieczkom ze swego stada drogi ku zatraceniu?) Poniżej widzimy pięć basenów, w których regeneruje się kilkaset osób zmęczonych wczorajszym szaleństwem. Wypoczywaniu w wodzie sprzyja też temperatura – jest ponad 40 st. Celsjusza.

Wieczorem ruszamy na miasto. Rzeczywiście prezentuje się wspaniale w blasku wszechobecnych neonów. Zaczynamy rozumieć, dlaczego Amerykanie tak niechętnie opuszczają swój kraj. Przecież jeżeli pojadą do Las Vegas, zobaczą starożytny Egipt (swoją drogą kelnerki obsługujące w Luxorze też trochę jakby starożytne), Rzym, Paryż z wieżą Eifla, tropikalną puszczę z prawdziwymi lwami, wyspy morza karaibskiego z rekinami i delfinami, a także wiele innych miejsc. A wszystko to w zasięgu kilkudziesięciu minut spacerem lub kilku minut jazdy samochodem.

Na parterze każdego budynku potężne kasyno. Przy wejściu automaty na niższe stawki, poczynając od 1 centa, potem coraz droższe. Wszędzie stoły, za nimi krupierzy z uśmiechem czekający na ciebie. Restauracje, automaty, stoły, automaty, bary, automaty, restauracje. W każdą stronę wiedzie mnóstwo ścieżek, i bardzo łatwo się zgubić. W środku kasyna też podobne do siebie – najlepszym sposobem na identyfikację tego, w którym się przebywa, jest rzut oka na sufit. Tu widać wyraźne różnice, gdyż pomysłowość projektantów bywa nieograniczona. Są sufity ozdobione szklanymi kwiatami, przypominające nocne niebo lub ogromny barokowy witraż. W hotelu New York jest też cała dzielnica kamieniczek mieszczących kawiarnie.

Liczyliśmy, że przejdziemy całą Stripe, ale znowu przeliczyliśmy się z siłami. Przy każdym hotelu warto się zatrzymać, żeby przynajmniej zobaczyć oryginalną elewację, wystrój sali lub ozdobną fontannę. Największe tłumy gromadzą się wokół potężnej fontanny przed hotelem Bellagio. Co piętnaście minut tryskają w niebo strumienie wody zsynchronizowane z muzyką. Ze złośliwą satysfakcją ubogich krewnych stwierdziliśmy, że efekty oferowane przez wrocławską fontannę przy Pergoli są o wiele lepsze. Przechodzenie między hotelami też nie jest łatwe – chociaż większość z nich łączą widokowe estakady (lub zamknięte pasaże handlowe i ruchome chodniki), sztuką jest znalezienie wejścia na nie. To również ma uzasadnienie - kasyna nie są zainteresowane w informowaniu o okolicznych atrakcjach lecz w zatrzymaniu klienta. Gosia co chwila zakłada i ściąga sweterek – w kasynach działa klimatyzacja i jest zbyt chłodno na sukienkę na ramiączkach, natomiast po wyjściu na zewnątrz uderza w nas fala gorącego powietrza. Chociaż jest już dawno po zmroku, temperatura wciąż utrzymuje się w pobliżu 40 st. C.

Nie wszystkie kasyna łączą estakady. Gdzieniegdzie trzeba zejść na chodnik znajdujący się na poziomie ulicy. Co gorsza, jedna strona jest zamknięta z powodu budowy jakiegoś ogromnego nowego hotelu-kasyna i jedynym pozostałym chodnikiem przepychają się w obie strony tłumy turystów. Sytuacji nie poprawiają stojący co kilka kroków meksykańscy stręczyciele – trzymają w rękach pliki wizytówek z roznegliżowanymi panienkami. Wszyscy milczą (czyżby jakiś kolejny dziwaczny amerykański przepis zakazywał ustnego nagabywania?) i jedynie uderzają jedna o drugą trzymanymi kartami i szybko wyciągają ręce w stronę przechodniów. Odnosimy wrażenie, że otacza nas stado klekoczących bocianów.

Udaje nam się dotrzeć tylko do kasyna Treasure Island, po czym wracamy drugą stroną Stripe. Tu znowu wstępujemy do lobby kolejnych kasyn. Każde zadziwia oryginalną elewacją i wystrojem. Zmęczeni chyba dziesięciokilometrowym marszem wśród tysięcy dźwięków i obrazów około pierwszej w nocy kładziemy się spać.

1 komentarz:

  1. Zobaczyłam sobie hotel Luxor w Wikipedii. Niesamowity! Przypomina mi zakamuflowany statek kosmiczny.

    OdpowiedzUsuń