Uff, nareszcie nocleg. Ciągle odczuwamy skutki zmiany czasu. W końcu, gdy piszę ten tekst, w Polsce jest trzecia nad ranem a tu dopiero słońce zaszło. Ale po kolei. Wczoraj nie mogłem pisać ze względu na problemy techniczne, o których potem, więc dla zachowania chronologii najpierw relacje z pierwszego dnia. Z uwagi na jego intensywność i mnóstwo wydarzeń, nasza relacja będzie mniej refleksyjna a bardziej rzeczowa. Słowem fakty, fakty i jeszcze raz fakty.
O czwartej rano pani Dorota zgodnie z obietnicą zawiozła nas na lotnisko. Zajechaliśmy jak królowie pod same drzwi główne, wyładowaliśmy bagaże i do kolejki. Tym razem lotnisko było znacznie bardziej zatłoczone niż podczas naszej zeszłorocznej podróży na Kretę. Wzdłuż hali odlotów stało około ośmiu samolotów, odlatujących jeden po drugim. Jak już wspomniałem, nasz odlot był zaplanowany na 6.20, więc już o 4.15 karnie staliśmy w kolejce do odprawy. Wszystkie linie lotnicze i biura podróży informują obecnie, że odprawa odbywa się na 2 godziny przed odlotem, jednak w praktyce ostatni pasażerowie byli załatwieni kilka minut po piątej. Z drugiej strony nikomu nie radzę opóźniać wyjazdu na lotnisko - zakładanie, że można się odprawić nawet godzinę przed odlotem jest bardzo ryzykowne. Wystarczą małe problemy na trasie i plany podróżne legną w gruzach.
Zacznijmy więc od standardowych procedur, które przechodzimy na lotnisku. Najpierw ważenie bagażu. Jako pasażerowie długodystansowego lotu Lufthansy mieliśmy możliwość zabrania po 2 sztuki bagażu na osobę o wadze do 24 kilogramów każda. No i oczywiście bagaż podręczny. Spakowaliśmy się dosyć oszczędnie, bo mimo tego, że wieźliśmy namioty, karimaty i śpiwory, średnia waga każdej z toreb wyniosła około 12 kilogramów. Przy zdawaniu bagażu poinformowano nas, że walizki będą niezależnie od nas przeładowane do samolotu do Chicago, więc we Frankfurcie nie musimy się o nie troszczyć. Potem jeszcze kontrola bezpieczeństwa. Coś za bardzo piszczałem na wykrywaczu metalu, więc, jakby to powiedzieć, pracownik ochrony delikatnie mnie obmacał. Potem już tylko godzina w poczekalni i "okrętowanie".
Lecieliśmy jakimś małym samolocikiem (stosunkowo - jak na liniowe samoloty pasażerskie), który mieścił na pokładzie tylko 40 pasażerów. Lot przebiegł punktualnie i bez zakłóceń. Stewardesy były miłe i dostaliśmy nawet po kanapeczce z serem oraz soki i kawę lub herbatę do wyboru. Po półtorej godzinie byliśmy we Frankfurcie. W porównaniu z Katowicami, lotnisko robi niesamowite wrażenie. Samoloty startują i lądują dosłownie co minutę i nawet nie próbuję się zastanawiać, jak to się dzieje, że co chwila nie dochodzi do zderzenia. Mały autobusik podwiózł nas do terminalu, gdzie postanowiliśmy pozwiedzać liczne sklepy bezcłowe, poczekalnie itp. Uznaliśmy, że skoro mamy tyle czasu, możemy się trochę rozglądnąć - w końcu lecimy dalej z tego samego terminala. Jednak po kilkunastu minutach na wszelki wypadek zaczęliśmy szukać naszego "gate'u". I całe szczęście. Okazało się, że droga do celu zabrała nam ponad pół godziny. Dwadzieścia minut zajął sam marsz (nawet z pomocą ruchomych chodników), pozostały czas kilka kontroli, w tym kolejna kontrola bezpieczeństwa. Wreszcie trafiliśmy do poczekalni, w której zgromadzili się pasażerowie lotu LH 430 do Chicago. Tu klimaty były zupełnie inne niż Katowicach. Po pierwsze, mnóstwo kolorowych z dużym udziałem Hindusów i sąsiadujących z nimi nacji. Było też sporo Murzynów. Sporą grupę stanowiła również niemiecka młodzież, która jechała chyba na jakiś obóz do Stanów (siedzieli potem obok nas w samolocie). W pomieszczeniu znajdowało się też stanowisko Lufthansy. Ponieważ utworzyła się do niego mała kolejeczka, jak każdy Polach wychowany w czasach kryzysu lat osiemdziesiątych ustawiłem się w niej grzecznie. Okazało się to nawet pożyteczne, bo pani z obsługi sprawdziła, czy nasz bagaż został prawidłowo przeniesiony do nowego samolotu. Po około godzinie zaczęło się okrętowanie. Cały tłum powoli zaczął napierać na bramki. Całe szczęście, że istnieje coś takiego jak odprawa eTix - wystarczy przyłożyć do czytnika kod paskowy umieszczony na bilecie i otwiera się bramka podobna do tych, które wpuszczają na wyciągi narciarskie. Większość z czekających nieufnie spoglądało na te dziwne urządzenia, ale zachęceni bezproblemowym przechodzeniem pierwszych odważnych również my ruszyliśmy w ich ślady.
Lecieliśmy Jumbo Jetem czyli Boeingiem 747. W stosunku do poprzedniego samolotu to prawdziwe monstrum. Tak się złożyło, że mieliśmy miejsca w ostatnim rzędzie i musieliśmy przejść od samego dziobu aż na ogon samolotu. W większości rzędów zliczyłem po 10 miejsc, zaś nasz miał numer 57. Łatwo więc policzyć, ilu ludzi było na pokładzie (wszystkie miejsca były zajęte, a nad nami jeszcze jeden pokład pierwszej klasy). W czasie zajmowania foteli okazało się nagle, że kilka osób ma podwójnie sprzedane bilety na to samo miejsce. Cieszyliśmy się, że szybko się usadziliśmy, bo nas też to mogło spotkać. Przez ładne kilkanaście minut dwóch Hindusów stało za nami z niezbyt wesołymi minami. Wreszcie podeszła do nich stewardesa, by zakomunikować, że polecą klasą biznesową. Wówczas to nam zrzedły miny. Myślałem o tym troszkę w trakcie podróży - jak to możliwe, że tak sprawna machina jak system rezerwacji biletów dopuściła aż do kilku pomyłek (ci Hindusi nie byli jedyni). Doszedłem chyba do wniosku, że to wcale nie były pomyłki. Klasa biznesowa jest zwykle niekompletna zaś w naszym locie klasa ekonomiczna była pełna po brzegi. W takiej sytuacji linie lotnicze mogą sprzedać kilka biletów więcej niż jest miejsc, po czym z uśmiechem na twarzy zaprosić szczęśliwców do klasy business. Wydaje się to logiczne - linie zarabiają na kilku dodatkowych pasażerach (zapełniając klasę biznesową), nie ponosząc przy tym specjalnych dodatkowych kosztów (może parę dolarów na lepsze drinki). Z drugiej strony zachowują twarz, bo nie muszą się zniżać do sprzedawania klasy biznesowej w cenie ekonomicznej. Moje przypuszczenia potwierdzało zachowanie stewardes. Patrząc na podwójne rezerwacje otwierały oczy w scenicznym zdziwieniu, jednak nie wykazywały żadnego niepokoju.
Sam lot przebiegł również bez problemów, chociaż fotele były zdecydowanie bliżej, co ze względu na moje długie nogi i dziewięciogodzinny lot było nie lada problemem. Również hałas był znacznie bardziej dokuczliwy (może dlatego, że siedzieliśmy w ogonie?) i bardzo przeszkadzała nam klimatyzacja, która nieustannie wiała suchym powietrzem w twarz. Jedyną zaletą naszego miejsca była dodatkowa wolna przestrzeń za fotelami, którą kilka razy wykorzystaliśmy na rozprostowanie kości i niby-gimnastykę.
Lecąc przez cały czasy wyglądaliśmy przez okno. Nie wiedzieć czemu, samoloty do Chicago lecą nieco okrężną drogą (nad Wielką Brytanią, Islandią i Kanadą). Oczywiście przez większość czasu widać tylko ocean, jednak na mnie największe wrażenie zrobił półwysep Labrador. Lecieliśmy nad nim chyba ponad godzinę. Ma powierzchnię 1 400 000 km2 (czyli ponad 4 razy więcej niż Polska) a zamieszkuje go tylko 150 tys. mieszkańców. Z wysokości 10 kilometrów wyglądał jako rozjeżdżone kołami samochodu podwórko po deszczu. Tylko że koleiny to były ciągnące się na dziesiątki kilometrów jeziora. Co jakiś czas przecinały je potężne i, przynajmniej dla mnie, bezimienne rzeki. Ich długie wstęgi błyszczały się w słońcu, gdzieniegdzie złamane białą pianą bystrza. I tak bez zmian przez ponad tysiąc kilometrów. Wyobrażam sobie, jakim rajem dla polskich wędkarzy mogłyby być te miejsca.
Skąd wiedziałem, że lecimy akurat nad Labradorem? Pewną atrakcją w samolocie są telewizory, na których (w przerwach między filmami i reklamami) wyświetla ię informacje o prędkości samolotu (średnio 840 km/h), wysokości lotu (10970 m) oraz temperaturze (minimalna, którą zauważyłem to -54st. C). Wyświetlana była też mapa z aktualną pozycją i pozostałym czasem lotu. Gdy już piszemy o atrakcjach warto nadmienić, że każdy pasażer, oprócz kocyka i poduszeczki, otrzymał słuchawki, które umożliwiały słyszenie tego, co było grane w telewizorze (po angielsku lub niemiecku) lub też skorzystanie z 30 różnych samolotowych programów radiowych - dostępne były wszelkie rodzaje muzyki, łącznie z relaksacyjną. Zadbano również o nasze żołądki. Było kilka posiłków, w tym jeden ciepły. Niezbyt dużo, ale smacznie. Poza tym w czasie lotu nie ma się specjalnego apetytu.
Wreszcie Chicago. Nadlatując znad jeziora Michigan najpierw dostrzegliśmy wieżowce downtown z górującym nad wszystkimi wysokościowcem Sears (najwyższy budynek w USA - 443m), który z powodu swoich dwóch wysokich masztów może kojarzyć się z Batmanem. Po chwili przelecieliśmy nad lotniskiem. Niestety, samolot do lądowania podchodził od zachodu, więc zanim zawrócił, zrobił jeszcze dodatkowe 40 kilometrów (co prawda zabrało to tylko kilka minut). Samo lądowanie przebiegło bez problemu, ale uczucie obniżania pułapu, gdy żołądek podchodzi do góry, nie jest specjalnie przyjemne.
Wreszcie lądowanie. Pilot fachowo posadził maszynę i już po chwili długim korytarzem zmierzaliśmy na spotkanie z urzędnikami imigracyjnymi (zapomniałem wcześniej napisać, że w samolocie musieliśmy wypełnić druki imigracyjne I-94 oraz deklaracje celne). Tu niestety wystaliśmy się sporo w kolejce - prawie godzinę. Sama rozmowa nie była taka straszna, jak ją malują. Średnio uprzejmy urzędnik zapytał nas, po co przyjechaliśmy, na co odpowiedziałem, że w celach turystycznych. Potem jeszcze tylko skanowanie odcisków palców, portrecik i ruszyliśmy dalej. W kolejnej hali czekały na nas walizki - znalazłem je bardzo szybko i co ciekawe, wszystkie były na taśmie blisko siebie. Ostatnią przeszkodą do przejścia był urzędnik celny. W samolocie martwiliśmy się trochę, co z naszymi upominkami, które kupiliśmy z myślą o promowaniu Polski w USA (otwieracze z napisem Polska, koszulki, karty z polskimi miastami itp.). Zadeklarowaliśmy ich wartość na 50 dolarów, ale celnik w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Zapytał nas tylko, czy mamy jakieś jedzenie. Powiedziałem, że została mi kanapka. Ponownie zapytał, czy nie ma w niej mięsa. Odpowiedziałem, że tylko ser. Nawet nie sprawdził, tylko przepuścił nas dalej. Byliśmy bardzo zdziwieni, gdy nagle znaleźliśmy się na wprost drzwi, za którymi kłębił się tłum oczekujących. Dopiero gdy zmieszaliśmy się z nim zrozumieliśmy, że oficjalnie zostaliśmy wpuszczeni na teren Stanów Zjednoczonych. Wyszliśmy na dwór, gdzie powitała nas piękna słoneczna pogoda i chłodny wiaterek, wiejący chyba od jeziora Michigan.
Kolejnym problem do rozwiązania była kwestia dostania się do wypożyczalni samochodów. Lotnisko w Chicago jest ogromne (chyba drugie lub trzecie na świecie) i gdzie tu szukać? Na szczęście zauważyłem tabliczkę z napisem "rental car shuttle" - pod bramę lotniska co chwila podjeżdżały autobusy z różnych wypożyczalni, podwożące bezpośrednio pod ich biura. Nie czekaliśmy nawet pięciu minut, gdy podjechał autobus z napisem "Alamo", czyli nazwą wypożyczalni, z której braliśmy samochód. Po kilkunastu minutach załatwialiśmy już dokumenty w ich biurze. Miałem lekkie obawy, czy wszystko będzie w porządku, bo samochód załatwialiśmy przez pośrednika, który dodatkowo miał cenę o 30% niższą niż bezpośrednio w firmie. Wydawało mi się to trochę podejrzane i liczyłem się z tym, że coś może pójść nie tak. Na szczęście wszystko było w porządku. W ciągu kilku minut wszystkie dokumenty były gotowe. Pracownik Alamo dał mi jakiś wydruk, pokazał gdzie stoją samochody klasy Compact i powiedział, że mam sobie któryś wybrać ("Kluczyki w środku") i jechać. Przyznam, że lekko zbaraniałem. Podejrzewałem, że może coś źle zrozumiałem - pytam więc "A dokumenty samochodu?". "Ten wydruk to wszystkie potrzebne dokumenty" - odpowiada urzędnik. "Ale skąd będzie Pan wiedział, który samochód wziąłem?" - nie ustępuje. "Proszę się kierować wzdłuż strzałek z napisem Exit, tam będą bramki, przy których zarejestrują, którym samochodem Pan wyjeżdża". Cóż miałem robić - nie było wyjścia, tylko brać pierwszy z brzegu samochód. Do wyboru do koloru - chevrolety, toyoty, hyunday'e i inne. Nie zastanawialiśmy się z Gosią długo. Jak USA, to musimy jechać amerykańską bryką. Bez namysłu podeszliśmy do najbliższego chevroleta cobalta i zapakowaliśmy do niego nasze rzeczy.
Potem już tylko włączyłem GPS-a, który bezpiecznie zaprowadził nas do odległego o 5km hotelu. I tam było wszystko w porządku - nasza rezerwacja sprzed dwóch miesięcy wciąż była w systemie, więc bez problemu zostaliśmy zameldowani. Potem jeszcze kolacyjka w odległym o parę metrów od hotelu Hootersie - nalegałem, żeby tam zjeść, bo knajpa ma ponoć przyzwoite jedzenie i słynie z dziewczyn obsługujących w ciasnych szortach i obcisłych koszulkach. Pierwsze się potwierdziło, o drugim zamilczę. A może jednak nie - co prawda szorty były obcisłe, ale same dziewczyny nie specjalnie przypominały te z reklam. Ale wiadomo - nie wierzcie reklamie. W każdym razie Gosia była zadowolona i z jednego (jedzenia) i z drugiego (obsługi).
I tym to sposobem dotarłem do końca dnia. Tak się rozgadałem, że nie mam już siły pisać o tym, co wydarzyło się dzisiaj. Może wykorzystam czas jutrzejszego ranka, gdy Gosia będzie myła głowę (niestety proces ten znacznie opóźnia nasze podróżowanie). Auć, nie bij!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz