wtorek, 18 sierpnia 2009

Dzień 7 czyli przez Zielony Stół do kraju Mormonów

Opuściliśmy już Cubę i przez tereny indiańskich rezerwatów zmierzamy dalej drogą 550 na północ w stronę Bloomfield. W planach mamy dotarcie do parku narodowego Mesa Verde a potem jeszcze dalej do Moab w pobliży Arches National Park. Ale po kolei.

Nocleg był bardzo udany. Pokoik skromny, ale było wszystko, czego potrzeba – wygodne i czyste łóżko, ciepła woda i ręczniki. Przed ósmą byliśmy już gotowi do drogi, ale znowu zabraliśmy się za pracę nad naszymi notatkami – ja robiłem korekty w blogu a Gosia wyklejała swój pamiętnik. W efekcie dopiero przed dziewiątą opuściliśmy motel. Klucze odebrała ta sama Indianka, która nas wczoraj meldowała. Chciałem ją prosić o zapozowanie do zdjęcia, ale była jeszcze w piżamie. Podejrzewając, że kobiety niezależnie od cywilizacji są przewrażliwione na punkcie swojego wyglądu, zrezygnowałem z pytania.

Priorytetem było teraz kupienie czegoś na śniadanie. Podjechaliśmy pod sklep o szumnej nazwie Shopping Center – należało podejrzewać, że to największy tego typu obiekt w miejscowości, w której nawet nie działają telefony komórkowe. Okazało się jednak, że otwierają dopiero za piętnaście minut. Postanowiliśmy poszukać następnego sklepu. Zauważyliśmy, że coś jest otwarte po lewej stronie. Dopiero po wejściu odkryliśmy, że to sklep żelazny. Zapytałem właściciela o najbliższy spożywczak. Wskazał mi ten, przy którym przed chwilą byliśmy. „Macie tu jakieś inne sklepy”, pytam. „No”, w odpowiedzi. „A ile jest do najbliższego miasta w tym kierunku?”, zapytała z kolei Gosia wskazując na północ. „About 90 miles”, odparł właściciel. Nie było więc wyjścia – musieliśmy zawrócić.

Wizyta w każdym sklepie to oddzielna przygoda. Nawet w tak małej mieścinie jak Cuba sklep to kilkadziesiąt długich regałów. Każdy ma trochę inny układ i trzeba się sporo naszukać, żeby znaleźć podstawowe produkty, takie jak chleb, woda czy ser. Dzisiaj wreszcie udało nam się kupić zwykły dżem i serek Philadephia, najbardziej przypominający zwykłe masło wśród mazideł, które dotychczas stosowaliśmy. Jest za to sporo nieznanych nam produktów, których boimy się kupować. Nie dlatego, żeby uniknąć otrucia, ale po prostu nie wiemy, jak je przyrządzić. Trzeba bardzo uważać, żeby przez przypadek nie kupić jedzenia dla psów, które w każdym sklepie mają osobną półkę ze smakołykami. Oczywiście staramy się też być otwarci na nowości. Na przykład przed chwilą kupiliśmy porcję suszonej wołowiny. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Zakupy sporządzaliśmy z myślą o śniadaniu, które postanowiliśmy zjeść gdzieś na trasie.
Samo miasteczko też różni się od tych, które widzieliśmy w Illinois i Missouri. Zdecydowanie dominuje ludność indiańska. Skończyło się też szafowanie amerykańską flagą i ludzie są jakby bardzie zamknięci. Jedynie tablice sieci Subway i McDonalds są takie same jak wszędzie.



Za Cubą zaczął się dosyć ostry podjazd. Zmieniło się też otoczenie – niskie krzaki zastąpiły wysokie sosny. W pewnym momencie dostrzegliśmy zieloną tablicę z napisem „Continental Divide. Elevation 7300” – znaleźliśmy się na wysokości 7300 stóp (ponad 2000m) i przekroczyliśmy kontynentalny dział wód. Spodziewaliśmy się, że teraz zacznie się zjazd w dół, jednak przed nami roztoczył się ogromny płaskowyż. Zaś po kilku milach kolejna tablica poinformowała nas, gdzie jesteśmy: „Welcome to Apache Reservation”. Wokół nas ciągnęła się ogromna równina porośnięta rzadką trawą i drobnymi krzakami. Warto też wspomnieć, że od dłuższego czasu nie zauważamy już na drodze rozjechanych pancerników, natomiast dzisiaj dostrzegliśmy truchła kilku szarych zwierząt wielkości psa – podejrzewamy, że to kojoty.

Dodatkowym potwierdzeniem wjazdu na terytorium Apachów była biała budowla w kształcie ogromnego namiotu, którą zobaczyliśmy już z odległości kilku mil. Po zbliżeniu okazało się, że to "apaczckie" kasyno. Ze względu na wczesną porę wszystko było jeszcze pozamykane. Stwierdziliśmy jednak, że podjedziemy, aby zrobić kilka zdjęć. Przed kasynem dostrzegliśmy dwa żelbetowe wigwamy ze stoliczkiem i ławkami w środku. Znaleźliśmy więc doskonałe miejsce na przygotowanie śniadania. I tak żując suszone mięso i popijając czarną kawę przygotowaną na kuchence zjedliśmy smaczny posiłek w betonowym wigwamie. Mięso okazało się całkiem dobre – ostatnim kawałkiem podzieliliśmy się po równo, jak prawdziwi pionierzy. Powietrze o tej porze było jeszcze bardzo chłodne i miałem chwilę wahania, czy nie założyć polara. Z drugiej strony, ze względu na szerokość geograficzną i wysokość nad poziomem morza już po kilku minutach poczuliśmy palące działanie słońca. Musimy uważać, bo owiewający nas chłodny wiaterek jest bardzo zdradliwy.











Przez cały czas jedziemy płaskowyżem co chwila mijając przepiękne mesy (wysokie, płaskie formacje skalne). Każda z nich jest godna osobnego parku narodowego. Szczególnie ciekawie wyglądają różnokolorowe, piętrzące się jedna na drugiej warstwy skał. Formy erozyjne przybierają tu niezwykłe kształty. Na przykład nagle pośród równego stepu można dostrzec płytki lecz stromy kanion jakiegoś niewielkiego potoku. Jego czerwone, wyżłobione ściany wyglądają jak miniatura Wielkiego Kanionu.






***

Po dotarciu do Bloomfield musimy podjąć pierwszą nieodwołalną decyzję co do trasy. Mamy do wyboru: jechać w lewo do Shiprock, żeby zobaczyć potężną skałę w kształcie statku, która dała nazwę sąsiadującej z nią miejscowości lub w prawo do Navajo City i rezerwatu przyrodniczego Navajo Lake. Ponieważ Gosia stale narzeka, że nie zobaczyła jeszcze, jak żyją „prawdziwi” Indianie, decydujemy się na Navajo Lake, w pobliżu którego jest kilka indiańskich wiosek. Jednak po dotarciu na miejsce wciąż widzimy takie same domki, jak w całym stanie New Mexico. Pewnie gdzieś są jeszcze osiedla, które starają się zachować dawne tradycje, ale na razie nie udało się nam do nich trafić. Zwracamy tylko uwagę, że mnóstwo samochodów ma na antenach zawieszone czerwone i żółte trójkątne flagi. Czyżby jakieś oznaczenia plemienne?


Zamiast indiańskiej wioski na drodze do Navajo Dam (tamy, na której powstało jezioro) natykamy się na jedyną w tej części New Mexico winnicę. Miła właścicielka częstuje nas chardonay i savignion blanc oraz opowiada o swojej rodzinie, która w większości zajmuje się pracą w winnicy.












Jadąc do Navajo Dam poruszamy się wzdłuż rzeki nazywanej, jakżeby inaczej, Navajo River. Po wjechaniu na tamę roztacza się przed nami widok na ogromne sztuczne jezioro. Widać też duże parkingi dla gości, hotele oraz mnóstwo tzw. house boat, czyli łódek mieszkalnych, w których można spędzać wakacje tak jak w przyczepie kempingowej. Woda wydaje się bardzo czysta i zachęca do kąpieli, ale jak zwykle nie mamy czasu - dzisiaj chcemy „zaliczyć” pierwszy park narodowy. Dlatego też zaraz za Ignacio kierujemy się w stronę Durango a następnie na Mesa Verde National Park.




W parku tym znajdują się jedne z najciekawszych pozostałości po dawnych kulturach indiańskich. Oficjalnie mówi się, że jest to największy archeologiczny park narodowy w Stanach Zjednoczonych. Mesa Verde oznacza dosłownie „zielony stół”. Nie ma to bynajmniej nic wspólnego ze stoliczkiem do pokera. Chodzi po prostu o ogromny płaskowyż wznoszący się ponad kilometr nad okolicznymi terenami. Płaskowyż ten porastały jeszcze całkiem niedawno piękne zielone lasy. Niestety w latach dziewięćdziesiątych na skutek serii pożarów spowodowanych przez uderzenie pioruna (przynajmniej taka jest oficjalna wersja) spłonęły niemal doszczętnie. Dziś na większości obszaru mesy spośród odradzającej się zieleni straszą szare kikuty martwych dębów i świerków.

Przed wjazdem do parku za 80 dolarów kupujemy Annual Pass. Jest do karta, zapewniająca roczne prawo wstępu do wszystkich parków narodowych w USA (oraz innych obiektów typu National Monument lub National Preserve – czyli wszystkich pomników przyrody, której mają w nazwie National; parki stanowe nie są objęte tą kartą i trzeba za nie płacić osobno). Pojedynczy wjazd do Mesa Verde National Park kosztuje 30 dolarów a w innych parkach ceny są podobne. Wynika z tego, że po odwiedzeniu co najmniej trzech parków karta już się zwraca a potem jest się cały czas na plusie. Co ciekawe, tutaj wstępy do parków nie są opłacane od osoby, lecz od samochodu. Kartę sprzedaje nam miły ranger (strażnik parkowy), który od razu udziela kilku podstawowych informacji.

W każdym parku narodowym w USA jest centrum dla odwiedzających (Visitors Center), w którym uprzejmi rangers wyjaśniają co można zobaczyć oraz jak się zachowywać. Dotarcie do VC w parku Mesa Verde wymaga przejechania około 15 mil górzystą, krętą drogą, która pnie się coraz wyżej w stronę płaskowyżu mesy.

Przed centrum informacyjnym zatrzymujemy się w pobliżu miejsca oznaczonego tabliczką Park Point. Okazuje się, że jest to przeciwpożarowy punkt obserwacyjny. Zastajemy w nim młodą strażniczkę Dany (thank you Dany!), która uprzejmie zgadza się wyjaśnić nam, na czym polega jej praca: jeżeli w jakimś miejscu lasu dostrzeże dym, ustawia specjalny celownik (zawierający podobnie jak karabin coś w rodzaju szczerbinki i muszki), co pozwala wyznaczyć jej azymut. W innej wieży obserwacyjnej siedzi drugi strażnik, który również odszukuje za pomocą swojego celownika miejsce pożaru i wyznacza swój azymut. Następnie obaj za pomocą specjalnej cienkiej nitki rozciągniętej na mapie obszaru wyznaczają punkt przecięcia, który dokładnie lokalizuje pożar. Krótko mówiąc – wykonują triangulację. Pytamy się Dany, czy już kiedyś w swojej pracy musiała zgłaszać pożar. "O tak, kilka razy" - odpowiada. Mówi nam też, że obecnie pracuje tylko w ciągu dnia i mieszka w mieście "na dole", natomiast kiedyś strażnicy mieli pod swoją wieżą obserwacyjną mieszkanie oraz zapasy żywności, które umożliwiały im przetrwanie przez dłuży okres czasu. "To chyba praca dla osób lubiących samotność" - pytam Dany. Ta ze śmiechem znowu potwierdza, chociaż jej życzliwe nastawienie do nas i chęć wyjaśnienia wszystkiego zaprzecza tej tezie.
Wizyta w Parku przekracza nasze oczekiwania. Widzieliśmy wcześniej kilka zdjęć, ale nie oddają one ogromu tego, co zobaczyliśmy. Po dotarciu do Visitors Center otrzymaliśmy szczegółowe wskazówki, gdzie możemy dotrzeć bez przewodnika. Jedną z największych atrakcji jest tu Spruce Tree House (Świerkowy Dom). W głębokim kanionie, pod potężną skalną półką ważącą miliony ton znajduje się całe indiańskie osiedle z kilkudziesięcioma mieszkaniami wybudowanymi z kamienia. Są to pozostałości po plemieniu Asanazi, które opuściło te tereny jeszcze kilkaset lat przed przybiciem białego człowieka. Nikt nie wie, dlaczego wyszli ze swoich skalnych miast ani też co się z nimi stało. Są jednak teorie, że po prostu wrócili do dolin a ich potomkami są współcześni Indianie Pueblo. Wracając na górę na parking dostrzegamy w pobliżu dziwnego, dużego motyla, który przelatuje z kwiatka na kwiatek. Dopiero po chwili dociera do nas, że to maleńki koliber spija nektar z fioletowych, dzwonkowych kwiatów. Próbuję zrobić zdjęcie, ale jest zbyt ciemno a jego skrzydełka ruszają się tak szybko, że nawet patrząc gołym okiem widzi się tylko rozmazaną plamę.

Po zobaczeniu Spruce Tree House jedziemy jeszcze na kilkukilometrową trasę objazdową. Co chwila rozszerza się ona w parking, z którego jest tylko kilka metrów do następnego punktu widokowego. Można z nich oglądać wspaniałe kaniony i kolejne kamienne osiedla ukryte jak jaskółcze gniazda pod skalnymi półkami.
Cała to zwiedzanie zabiera nam ponad pięć godzin, więc nie uda nam się dzisiaj dotrzeć do Moab w Utah, gdzie zamierzaliśmy przespać się przed wizytą w Arches National Park. Poraz kolejny redukujemy plany i postanawiamy dotrzeć tylko do Monticello w pobliżu Manti la Sol National Forest. Plan udaje się zrealizować, ale na miejsce docieramy już po zmroku. Pierwsze pole namiotowe jest nieczynne i dopiero na drugim ledwo żywi rozbijamy namiot, myjemy zęby i zasypiamy kamiennym snem, nie zważając w ogóle na szum ciężarówek dochodzących z pobliskiej drogi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz