czwartek, 27 sierpnia 2009

Dzień 16 czyli w trybach profesjonalnej maszyny rozrywkowej

Dzisiejszy dzień w całości poświęcamy poznawaniu Las Vegas, światowej stolicy hazardu. Podobno Goethe stanąwszy po raz pierwszy przed katedrą w Kolonii powiedział „Bez prawdziwej wiary zbudowanie tak wspaniałej świątyni byłoby niemożliwe”. My na własne oczy zobaczyliśmy, jak monumentalne konstrukcje można wznieść posiłkując się grzechem i ludzkimi słabościami. Powoli przyzwyczajamy się do otaczających nas kolorów, świateł i dźwięków. Założeniem dzisiejszego dnia był odpoczynek – w sumie minęła połowa czasu, jaki przeznaczyliśmy na podróż. Z tego samego względu robimy krótki „czasowy rachunek sumienia”. Po obliczeniu pozostałej trasy do przejechania, uwzględnieniu jednego dnia na San Francisco i dwóch na Chicago okazuje się, że nie mamy już żadnej rezerwy. Musimy ściśle trzymać się planu.

Za oknem cały czas kusi nas basen hotelowy, ale znowu przeważyła chęć zwiedzania miasta. Tym razem wybraliśmy się samochodem na słyną Freemont Street. Jest to druga co do popularności ulica w Las Vegas, przy której znajduje się przy niej między innymi słynne kasyno Golden Nugget. Wyróżnia ją ażurowe zadaszenie ciągnące się na odcinku około kilometra. Niestety nie możemy w pełni docenić jego uroku – najładniej wygląda w nocy, gdy pośród konstrukcji rozbłyskają elektryczne gwiazdy.

Wczoraj postanowiliśmy też wybrać się na jedno z przedstawień słynnego Cirque de Soleil (Cyrk Słońca). Prawdę mówiąc nie jest to już cyrk, ale bardzo dobrze zorganizowane i profesjonalnie funkcjonujące przedsiębiorstwo, które zdaje się opanowało całą Stripe. Swoje przedstawienia dają chyba w czterech kasynach jednocześnie, po dwa dziennie. Warto wspomnieć, że ten cyrk/kabaret/teatr ma też grupy, które występują na całym świecie. Chcieliśmy pójść na jedno z najstarszych i najbardziej znanych przedstawień zatytułowanych „O”. Niestety zostały tylko pojedyncze wolne miejsca a ceny były odstraszające (od 140 USD wzwyż). W rezultacie zdecydowaliśmy się na tańszy o połowę spektakl „Zumanity”. Był on perfekcyjnie przygotowany pod każdym względem – organizacyjnym (kilku bileterów dbało, by wszyscy zajęli właściwe miejsca), technicznym (świetnie przygotowana ruchoma scena z kilkoma chowanymi platformami), choreograficznym (każdy detal przedstawienia był doskonale dopracowany) i scenograficznym (całość tworzyła zwarty, spójny program). Pisząc przed chwilą o Cirque de Soleil nazwałem go cyrkiem/kabaretem/teatrem, bo też spektakl, który oglądaliśmy spełnia wszystkie te kryteria. Jest to cyrk ze względu na występy wszelkiej maści akrobatów – pod tym względem przypominał znany program telewizyjny „Mam talent”, gdzie pokazywano tańce na wiszącej szarfie, akrobacje, układy podwójne itp. W przerwach między występami akrobatów śpiewały dwie murzyńskie wokalistki wspierane zespołem, który zjeżdżał w dół na specjalnej ruchomej rampie. Całość spinało kilku aktorów - wodzirejów, którzy odgrywali coś w rodzaju kabaretu, jednocześnie mocno angażując publiczność do współpracy. Wszystko było zaprawione sporą dozą erotyki (na plakacie podkreślano, że spektakl jest tylko dla dorosłych), ale w granicach przyzwoitości i z dużym poczuciem humoru, który rozładowywał potencjalne zażenowanie.

Ze spektaklu wyszliśmy zadowoleni, choć z pewnym uczuciem niedosytu. Pewnie znowu zbyt wiele się naczytaliśmy o Cirque de Soleil i jego wyjątkowych przedstawieniach, a tym samym wysoko postawiliśmy poprzeczkę. Po spektaklu wybraliśmy się jeszcze na małą kolacyjkę. Co prawdę w ogóle nie byliśmy głodni, ale ... no właśnie. W Excaliburze znaleźliśmy coś w rodzaju bufetu, w którym wykupiliśmy całodzienne wyżywienie za w sumie nieduże pieniądze, czyli 25 USD na osobę. W ramach abonamentu można siedzieć w restauracji przez cały dzień i objadać się do woli – przed wejściem widać duży napis „All you can eat all day long” (Ile dasz rady zjeść przez cały dzień). Nie muszę dodawać, że skrzętnie skorzystaliśmy z tej możliwości. Niestety daliśmy radę spożyć tylko trzy posiłki – śniadanie, obiad i właśnie ową kolacyjkę. Żołądki nam pękały z przejedzenia, ale bogactwo oferty było tak przeogromne, że aż żal było przynajmniej nie spróbować różnych tajemniczych i nowych dla nas dań (restauracja oferowała kuchnię amerykańską, włoską, chińską, meksykańską i było w niej nawet sushi oraz homary). W trakcie obiadu zapytałem jednego z obsługujących nas stewardów, ile osób mieści ta sala. Okazało się że ponad 800. Wchodząc do bufetu jest się przekazywanym w ręce pań z obsługi, które machając czerwonymi chorągiewkami przywołują do stolików, które właśnie zostały przygotowane na przyjęcie następnych biesiadników. Przy pozostałych stołach trwa już uczta na całego a inne są właśnie sprzątane.

Z pełnymi żołądkami ponownie ruszyliśmy szlakiem kasyn. Nie wspomniałem jeszcze o naszym szczęściu w grach losowych. Poprzedniego dnia nie szło nam za dobrze, bo przegraliśmy całe 7 dolarów. Ze względu na nieznajomość zasad graliśmy przede wszystkim na jednorękich bandytach i to tych, które oferowały najniższe zakłady od 1 centa wzwyż. W ten sposób można zapewnić sobie nawet kilkadziesiąt minut niezłej zabawy. Drugiego dnia też wydzieliliśmy 10 dolarów z naszego budżetu i ponownie poszliśmy "poszaleć". I oto zdarzył się cud jak z filmu. Gdy zostało mi już tylko 6 centów, wydrukowałem specjalny kupon (który można następnie zrealizować w kasie) i chciałem do dać Gosi do pamiętnika. Ale ona odparła, że ma już taki z wczoraj (o nominale 3 centów) i żebym wykorzystał pieniądze do końca. Podeszliśmy więc do innego bandyty. Włożyłem kupon do maszyny, pociągnąłem za wajchę i po kilku minutach miałem na koncie 8 dolarów! Stwierdziliśmy, że nie możemy dalej kusić losu. Z dumą podszedłem do okienka, w którym odebrałem swoją wygraną.

Jutro ruszamy dalej. Musimy trzymać się planu, więc cel – Pacyfik.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz