Prawie jak każdego ranka zaczęliśmy od szybkiego śniadania oraz wypełnienia obowiązków reporterskich. Gosia zasiadła do swojego pamiętnika a ja zacząłem porządkować zdjęcia, przesyłać je na bloga, poprawiać opisy i dodawać wątki, które przypomniały mi się dopiero po obejrzeniu zdjęć. W końcu z tego wszystkiego zrobiła się dziesiąta. Tyle się dzieje, że naprawdę trudno to wszystko ogarnąć. Na przykład zapomniałem napisać, że w Mesa Verde drogę przebiegł nam żywy kojot (podkreślam słowo „żywy”, gdyż jak pisałem poprzednio, dotychczas widzieliśmy tylko ich zwłoki na drodze). Kojot w ogóle się nie przejmował i truchtał sobie środkiem drogi mijając nasz samochód w odległości dwóch metrów, dzięki czemu Gosia zdążyła zrobić mu zdjęcie. Potem podobne spotkanie przeżyliśmy z małym jelonkiem. W ogóle z tymi jeleniami to też ciekawa sprawa. Jadąc sobie przez stan Colorado w pewnym momencie zauważyliśmy scenkę jak ze starego landszaftu. Otóż przy drodze, za ogrodzeniem stały bądź leżały trzy piękne jelenie z dorodnymi porożami. Przez chwilę myślałem, że to taka gipsowa scenka, jakich wiele można spotkać zwłaszcza w niemieckich ogródkach. Jednak te zwierzęta były naturalnych rozmiarów i poruszały się! Zaczęliśmy się zastanawiać, po cóż komu przydomowa hodowla jeleni – na poroża? Sprawa wyjaśniła się kilka kilometrów dalej, gdy dostrzegliśmy duży billboard reklamujący deerburgery. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że „deer” to po angielsku „jeleń”.
Dopiero około 7 wieczorem dotarliśmy do Moab. W poszukiwaniu kempingu przejechaliśmy przez całe miasto a nawet przekroczyliśmy po raz pierwszy rzekę Colorado. Zaraz za mostem wyłania się surowy kanion, w którym można zaliczyć rafting organizowany tutaj przez liczne firmy outdoorowe. W ogóle to Moab trochę nas rozczarowało. Spodziewaliśmy się cichego, uśpionego miasteczka z dzikiego zachodu a znaleźliśmy takie amerykańskie Zakopane. Mnóstwo firm turystycznych, hoteli, pól namiotowych, restauracji i innych atrakcji nastawionych głównie na wyciąganie pieniędzy z turystów.
Nasz kemping jest bardzo blisko rzeki Colorado. Przed sobą widzimy kolejkę linową wiodącą pewnie do jakiegoś punktu widokowego, a nad namiotem mamy specjalny parawan chroniący przed słońcem – widać lubi tu przygrzać. W ogóle mimo, że gdy piszę te słowa jest już 21:30, temperatura powietrza wynosi gdzieś 27 stopni. Chyba czeka nas ciepła noc.
Jutro w planie Arches National Park, czyli łuki, łuki i jeszcze raz skalne łuki. Spróbujemy zorganizować się inaczej – wyruszyć jak najwcześniej, żeby skorzystać z porannego chłodu, potem południowa sjesta i jeszcze jakaś atrakcja na wieczór. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz