środa, 19 sierpnia 2009

Dzień 8 czyli w krainie kanionów

Dzisiaj dotarliśmy do Moab. W prostej linii z Monticello są tam tylko 54 mile, jednak my zrobiliśmy ponad 150 a to za sprawą Canyonsland National Park, który postanowiliśmy zwiedzić po drodze. Jesteśmy też równie zmęczeni jak w poprzednie dni, jednak nie z powodu siedzenia w samochodzie, lecz przez upał, który mocno dał się nam we znaki. Sama droga do Moab była równie atrakcyjna jak park narodowy. Na przykład zobaczyliśmy pierwszy łuk skalny na naszej trasie. Jego rozmiary były monumentalne a widok zarówno z dołu jak i z góry imponujący.

Prawie jak każdego ranka zaczęliśmy od szybkiego śniadania oraz wypełnienia obowiązków reporterskich. Gosia zasiadła do swojego pamiętnika a ja zacząłem porządkować zdjęcia, przesyłać je na bloga, poprawiać opisy i dodawać wątki, które przypomniały mi się dopiero po obejrzeniu zdjęć. W końcu z tego wszystkiego zrobiła się dziesiąta. Tyle się dzieje, że naprawdę trudno to wszystko ogarnąć. Na przykład zapomniałem napisać, że w Mesa Verde drogę przebiegł nam żywy kojot (podkreślam słowo „żywy”, gdyż jak pisałem poprzednio, dotychczas widzieliśmy tylko ich zwłoki na drodze). Kojot w ogóle się nie przejmował i truchtał sobie środkiem drogi mijając nasz samochód w odległości dwóch metrów, dzięki czemu Gosia zdążyła zrobić mu zdjęcie. Potem podobne spotkanie przeżyliśmy z małym jelonkiem. W ogóle z tymi jeleniami to też ciekawa sprawa. Jadąc sobie przez stan Colorado w pewnym momencie zauważyliśmy scenkę jak ze starego landszaftu. Otóż przy drodze, za ogrodzeniem stały bądź leżały trzy piękne jelenie z dorodnymi porożami. Przez chwilę myślałem, że to taka gipsowa scenka, jakich wiele można spotkać zwłaszcza w niemieckich ogródkach. Jednak te zwierzęta były naturalnych rozmiarów i poruszały się! Zaczęliśmy się zastanawiać, po cóż komu przydomowa hodowla jeleni – na poroża? Sprawa wyjaśniła się kilka kilometrów dalej, gdy dostrzegliśmy duży billboard reklamujący deerburgery. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że „deer” to po angielsku „jeleń”.






Jak już wspomniałem, dzisiejszy dzień znowu chcieliśmy poświęcić na parki narodowe. Liczba mnoga jest nieprzypadkowa, bo postanowiliśmy odwiedzić ich aż dwa. Jednak rzeczywistość jak zwykle zredukowała nasze plany – ledwo daliśmy radę zwiedzić Canyonsland. Do parku dojeżdża się boczną drogą długości około 30 mil, a potem jeszcze przejazd przez sam park obejmujący mil około 20 w jedną stronę. Widoki zapierające dech w piersiach. Najpierw zatrzymywaliśmy się prawie co 50 metrów, żeby zrobić kolejne wyjątkowe zdjęcie. W końcu poddaliśmy się. Nawet niewysłowione piękno w nadmiarze staje się nużące. Po kilkunastu kilometrach zaczęliśmy wybrzydzać, że a to złe światło, albo że już mamy podobne zdjęcie, albo że jesteśmy już zmęczeni. Formy skalne są tutaj tak niesłychanie różnorodne, jak chyba nigdzie na świecie. Mijaliśmy potężne bazaltowe formacje przypominające gotyckie katedry, inne miały zaokrąglone kopuły i wyglądały bardziej jak meczety lub cerkwie. Niektóre kilkusetmetrowe ściany sprawiały wrażenie ogromnych płaskorzeźb, z który wyzierają profile zapomnianych indiańskich wodzów. Nacykaliśmy chyba kilkaset zdjęć a i tak żadne nie jest wstanie oddać wrażenia, jakie robiły potężne monumenty otaczające nas z każdej strony.

Dopiero około 7 wieczorem dotarliśmy do Moab. W poszukiwaniu kempingu przejechaliśmy przez całe miasto a nawet przekroczyliśmy po raz pierwszy rzekę Colorado. Zaraz za mostem wyłania się surowy kanion, w którym można zaliczyć rafting organizowany tutaj przez liczne firmy outdoorowe. W ogóle to Moab trochę nas rozczarowało. Spodziewaliśmy się cichego, uśpionego miasteczka z dzikiego zachodu a znaleźliśmy takie amerykańskie Zakopane. Mnóstwo firm turystycznych, hoteli, pól namiotowych, restauracji i innych atrakcji nastawionych głównie na wyciąganie pieniędzy z turystów.

Nasz kemping jest bardzo blisko rzeki Colorado. Przed sobą widzimy kolejkę linową wiodącą pewnie do jakiegoś punktu widokowego, a nad namiotem mamy specjalny parawan chroniący przed słońcem – widać lubi tu przygrzać. W ogóle mimo, że gdy piszę te słowa jest już 21:30, temperatura powietrza wynosi gdzieś 27 stopni. Chyba czeka nas ciepła noc.

Jutro w planie Arches National Park, czyli łuki, łuki i jeszcze raz skalne łuki. Spróbujemy zorganizować się inaczej – wyruszyć jak najwcześniej, żeby skorzystać z porannego chłodu, potem południowa sjesta i jeszcze jakaś atrakcja na wieczór. Zobaczymy co z tego wyniknie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz