System oznakowań ulic jest całkowitym zaprzeczeniem powszechnego poglądu, że Amerykanie są twórcami i wielbicielami kultury obrazkowej. Graficzne znaki pionowe tak typowe u nas są tu prawdziwą rzadkością. W zasadzie to stosowany jest tylko zakaz wjazdu na drogę jednokierunkową, stop i kilka znaków ostrzegawczych (np. uwaga zwierzęta przebiegające jezdnię). Poza tym wszystkie informacje są wyrażone słownie. Stąd wniosek, że bez podstawowej znajomości języka angielskiego lepiej nie ryzykować prowadzenia samochodu w USA. Co chwila widać białe tablice z napisami „Do not pass” (zakaz wyprzedzania), „Right line must turn right” (Nakaz skrętu w prawo dla pojazdów jadących prawym pasem), „Turn left on green” (Skręt w lewo dozwolony na zielonym świetle) i cały szereg innych ostrzeżeń oraz komunikatów - np. przed chwilą minęliśmy napis „Right line closed ahead” (Za chwilę koniec prawego pasa) i „Prepare to stop” (przygotuj się na stop).
Z tym stopem to jeszcze zabawniejsza sprawa. W USA obowiązuje przepis, że na skrzyżowaniu równorzędnym pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego podjechał. Wszystkie kierunki mają obowiązek zatrzymania się i przejeżdżania zgodnie z tą kolejnością. Dla nas było to początkowo wielką trudnością – trzeba się szybko orientować, kto akurat ma ruszyć, ale gdy inni uczestnicy ruchu dostrzegali nasze wahanie, zwykle uprzejmie dawali wolną drogę. Skrzyżowania takie są oznaczone czerwonym znakiem „stop” z umieszczoną poniżej tabliczką „4 ways” lub „all ways”. Trzeba bardzo uważać, bo znaki stop pojawiają się nagle na drogach, które wydawałoby się powinny mieć pierwszeństwo przejazdu (np. główna przecznica prowadząca przez miasto). Kolejnym, bardzo mylącym oznaczeniem jest sygnalizacja świetlna. Amerykanie wymyśli, żeby sygnalizację umieszczać za skrzyżowaniem. Na samym początku mieliśmy pokusę, żeby podjeżdżać pod same światła, co byłoby równoznaczne z zatrzymaniem się na środku ulicy. Po zastanowieniu doszliśmy jednak do wniosku, że takie rozwiązanie ma swoje dobre strony - kierowcy pierwszych samochodów stojących na światłach nie muszą przyklejać nosa do przedniej szyby, żeby zobaczyć sygnał wiszący cztery metry nad ich głowami.
Ciekawą formę mają tu też różnego rodzaju ostrzeżenia o grożących karach. Na przykład w obszarze robót drogowych można się natknąć na tablicę z napisem „Hit a worker – $ 10000 fine and lost your licence” ,co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Uderz robotnika a zapłacisz 10 tysięcy dolarów i jeszcze stracisz prawo jazdy”.
Drugim elementem, który umożliwił nam pisanie w samochodzie jest przetwornica 12V/230V, podłączana do gniazdka zapalniczki i dająca na wyjściu 230 volt. Nie musimy się więc stresować ograniczoną pojemnością baterii laptopa (prawdę mówiąc w moim dwuletnim „hapeku” wytrzymuje ona maksymalnie 3 minuty). Z tą całą instalacją też było trochę zachodu. Wczoraj wieczorem zdecydowaliśmy, że dzisiaj Gosia poprowadzi, a ja podłączę komputer w samochodzie. Już kładłem się spać, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że przecież wczoraj przerabiając wtyczkę na standard amerykański zniszczyłem polską końcówkę. O ja głupi! Dzisiaj cały poranek myślałem, jak sobie z tym poradzić. W desperacji byłem nawet zdecydowany połączyć wszystko „na druty”. Na szczęście Gosia przypomniała mi, że mamy kable do ładowarek z aparatów. Co prawda końcówki były tylko dwuprzewodowe i innego kształtu, ale po małej obróbce plastycznej za pomocą scyzoryka (co ja bym zrobił bez niego) wszystko spasowało.
***
Znając podobne procedury w polskich barach, gdzie płaci się np. za miseczkę samodzielnie nabranych surówek, załadowaliśmy swoje stosunkowo niewielkie talerze górą smakołyków i z powrotem do stołu. Uczta była iście lukullusowa. Tak dobrych i urozmaiconych potraw nie jadłem w żadnym chińskim barze w Polsce. Tutaj „kurczak 6 smaków” miał naprawdę sześć smaków. Z tego co zapamiętałem, były między innymi kurczaki w miodzie, jakaś specjalnie przyrządzana wołowina, pieczone pieczarki faszerowane serem typu fromage, zapiekane owoce morza z żółtym serem, wołowina w słodkim sosie z papryką, krewetki, jakieś dziwne makarony, zapiekane brokuły itp. itd. Oprócz „konkretów” cały jeden bufet był dedykowany słodyczom i owocom. Dosyć szybko uporaliśmy ze swoimi porcjami. Przez cały czas zastanawiałem się, czy szef zapisuje sobie, co już zjedliśmy – starszy Chińczyk systematycznie notował coś w maleńkim bloczku. W końcu dręczony niepewnością zapytałem się go, jakie są zasady płacenia w tym lokalu. Okazało się, że można jeść ile wlezie. Płaci się pod prostu od osoby za wejście. W te pędy ruszyliśmy ponownie do bufetu. Ponieważ dokładnie wyczyściłem swój talerz, stwierdziłem, że nie będę brał nowego, bo po co brudzić (ach ta polska oszczędność).
Obok znajdowało się też lokalne muzeum prowadzone przez dwie starsze panie. Weszliśmy do środka, dzięki czemu zobaczyliśmy wiele ciekawych „zabytków” (które, jak pisał Wańkowicz, u nas trafiłyby co najwyżej do sklepu ze starzyzną). Było to jednak bardzo ciekawe, gdyż zachowały się rzeczy jeszcze z czasów pionierskich: widzieliśmy urządzoną starą ziemiankę, w której mieszkali pierwsi osadnicy, stare maszyny do wydobywania ropy z początków boomu naftowego w Oklahomie (pocz. XIX wieku), pióropusze i ubrania indiańskie, stare centrale telefoniczne, rogi bizona itp.
Dowiedzieliśmy się też od naszych przewodniczek, że Tonkawa w języku Indian oznacza „jesteśmy razem” i że w czasie drugiej wojny światowej w Oklahomie było dużo obozów jenieckich, w których przetrzymywano niemieckich żołnierzy. Podobno do dziś działają ich towarzystwa, które spotykają się w Stanach na różnego rodzaju zlotach.
Poza tym miasto było jak wymarłe, po prostu na ulicach jakby wymiótł ktoś, wszędzie sucho i upalnie. Chcieliśmy wstąpić do lokalnej księgarni, ale na drzwiach przywitała nas mała karteczka „Will back soon” (zaraz wracam). Założyliśmy jednak, że ponieważ jesteśmy coraz bliżej strefy wpływów hiszpańskich, więc nawet nie warto czekać – po prostu „maniana”.
Historie łaziebne - dodatek
Podsumowanie dnia
Dotarliśmy do Teksasu. W poszukiwaniu kempingu zawędrowaliśmy nieco na północ. Jechaliśmy piękną szeroką szosą. Betty (nasz GPS) informowała, że zbliżamy się do kempingu, okolica jednak na to nie wskazywała. W końcu odbiliśmy na polną drogę, z której do celu miało być już tylko 1 km. Wreszcie komunikat „Jesteś u celu”, lecz przed nami tylko szutrowa droga a wokół bezkresne pole. Cóż było robić. Ruszyliśmy dalej do Pampy, gdzie Betty wskazywała kolejny kemping. Jednak im bardziej zbliżaliśmy się do tej miejscowości, tym wyraźniejsze stawały się objawy nadchodzącej burzy. Na horyzoncie co chwila rozbłyskiwała łuna pioruna a na szybę zaczęły padać ciężkie ciepłe krople. Kto by pomyślał, że w najbardziej suchym rejonie Teksasu dopadnie nas deszcz.
Było już przed dziesiątą, Gosia coraz dobitniej zaczęła wyrażać swoje obawy co do spania w namiocie podczas burzy i próżno tłumaczyłem jej, że przecież jesteśmy w Teksasie a nie w Kansans, więc nie grozi jej los Dorotki. W końcu jednak poddałem się – po raz kolejny zrezygnowaliśmy z nocowania pod namiotem i zaczęliśmy wypatrywać motelu. W oddali pojawiło się silne skupisko światła, które początkowo braliśmy za jakieś centrum handlowe, w którym na pewno musi być motel. Wszystko wyjaśnił dopiero wielki napis na poboczu drogi „No pickuping hitchhikers in this area” (Zakaz zabierania autostopowiczów w tym rejonie). Znajdowaliśmy się w pobliżu dużego „ośrodka wypoczynkowego", w którym można spędzić kilka lat a nawet całe życie. Dla jasności dodam, że chodzi o więzienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz