sobota, 15 sierpnia 2009

Dzień 4 czyli przez "dom Indian" - Oklahomę

Pisanie bloga w hotelu zajmuje nam strasznie dużo czasu. Wczoraj poświęciłem na to ponad godzinę, przedwczoraj półtorej. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że do hotelu przyjeżdżamy zwykle wykończeni i do pisania zabieramy się ostatkiem sił. Poza tym mamy tak ogromne plany i tak mało czasu, że szkoda dosłownie każdej minuty. Dzisiaj wreszcie postanowiliśmy wypróbować wariant B, czyli pisanie bloga w trakcie jazdy samochodem. Te słowa piszę już rzucając okiem na mijane krajobrazy. Teraz szczególnie doceniam swoją umiejętność pisania bez patrzenia na klawiaturę. Mogę przelewać „na ekran” myśli jednocześnie podziwiając widoki (droga nieprzerwanie podąża na zachód, a nad nami właśnie przelatuje jakiś ogromny drapieżnik). Rozwiązanie to (czyli pisanie w samochodzie) jest możliwe dzięki dwóm ważnym czynnikom. Po pierwsze, Gosia wreszcie odważyła się dzisiaj usiąść za kierownicą. Miała sporego cykora z powodu tego że automat no i w ogóle. Na szczęście zdążyliśmy się już oswoić z oznaczeniami na drogach, które bardzo różnią się od tych europejskich. Tematowi temu warto poświęcić osobny akapit a nawet kilka.

System oznakowań ulic jest całkowitym zaprzeczeniem powszechnego poglądu, że Amerykanie są twórcami i wielbicielami kultury obrazkowej. Graficzne znaki pionowe tak typowe u nas są tu prawdziwą rzadkością. W zasadzie to stosowany jest tylko zakaz wjazdu na drogę jednokierunkową, stop i kilka znaków ostrzegawczych (np. uwaga zwierzęta przebiegające jezdnię). Poza tym wszystkie informacje są wyrażone słownie. Stąd wniosek, że bez podstawowej znajomości języka angielskiego lepiej nie ryzykować prowadzenia samochodu w USA. Co chwila widać białe tablice z napisami „Do not pass” (zakaz wyprzedzania), „Right line must turn right” (Nakaz skrętu w prawo dla pojazdów jadących prawym pasem), „Turn left on green” (Skręt w lewo dozwolony na zielonym świetle) i cały szereg innych ostrzeżeń oraz komunikatów - np. przed chwilą minęliśmy napis „Right line closed ahead” (Za chwilę koniec prawego pasa) i „Prepare to stop” (przygotuj się na stop).

Z tym stopem to jeszcze zabawniejsza sprawa. W USA obowiązuje przepis, że na skrzyżowaniu równorzędnym pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego podjechał. Wszystkie kierunki mają obowiązek zatrzymania się i przejeżdżania zgodnie z tą kolejnością. Dla nas było to początkowo wielką trudnością – trzeba się szybko orientować, kto akurat ma ruszyć, ale gdy inni uczestnicy ruchu dostrzegali nasze wahanie, zwykle uprzejmie dawali wolną drogę. Skrzyżowania takie są oznaczone czerwonym znakiem „stop” z umieszczoną poniżej tabliczką „4 ways” lub „all ways”. Trzeba bardzo uważać, bo znaki stop pojawiają się nagle na drogach, które wydawałoby się powinny mieć pierwszeństwo przejazdu (np. główna przecznica prowadząca przez miasto). Kolejnym, bardzo mylącym oznaczeniem jest sygnalizacja świetlna. Amerykanie wymyśli, żeby sygnalizację umieszczać za skrzyżowaniem. Na samym początku mieliśmy pokusę, żeby podjeżdżać pod same światła, co byłoby równoznaczne z zatrzymaniem się na środku ulicy. Po zastanowieniu doszliśmy jednak do wniosku, że takie rozwiązanie ma swoje dobre strony - kierowcy pierwszych samochodów stojących na światłach nie muszą przyklejać nosa do przedniej szyby, żeby zobaczyć sygnał wiszący cztery metry nad ich głowami.

Ciekawą formę mają tu też różnego rodzaju ostrzeżenia o grożących karach. Na przykład w obszarze robót drogowych można się natknąć na tablicę z napisem „Hit a worker – $ 10000 fine and lost your licence” ,co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Uderz robotnika a zapłacisz 10 tysięcy dolarów i jeszcze stracisz prawo jazdy”.

Drugim elementem, który umożliwił nam pisanie w samochodzie jest przetwornica 12V/230V, podłączana do gniazdka zapalniczki i dająca na wyjściu 230 volt. Nie musimy się więc stresować ograniczoną pojemnością baterii laptopa (prawdę mówiąc w moim dwuletnim „hapeku” wytrzymuje ona maksymalnie 3 minuty). Z tą całą instalacją też było trochę zachodu. Wczoraj wieczorem zdecydowaliśmy, że dzisiaj Gosia poprowadzi, a ja podłączę komputer w samochodzie. Już kładłem się spać, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że przecież wczoraj przerabiając wtyczkę na standard amerykański zniszczyłem polską końcówkę. O ja głupi! Dzisiaj cały poranek myślałem, jak sobie z tym poradzić. W desperacji byłem nawet zdecydowany połączyć wszystko „na druty”. Na szczęście Gosia przypomniała mi, że mamy kable do ładowarek z aparatów. Co prawda końcówki były tylko dwuprzewodowe i innego kształtu, ale po małej obróbce plastycznej za pomocą scyzoryka (co ja bym zrobił bez niego) wszystko spasowało.

***

Jest już po piętnastej. Gosia znowu prowadzi (to dla niej środek na senność – od razu skacze jej ciśnienie) a ja znowu mam okazję popisać. Właśnie zbliżamy się do Enid a wcześniej przejechaliśmy przez Arkansan City , Ponca City i Tonkawę. Ostatnie z tych miast było jednym z kamieni milowych naszej podróży, bo Gosia wypatrzyła w Internecie, że jest tam bardzo charakterystyczny labirynt w kształcie serca. Zanim jednak dotarliśmy do Tonkawy zatrzymaliśmy się w Ponca City na „mały” posiłek. Piszę w cudzysłowie, bo było jeszcze przed dwunastą i nie czuliśmy się specjalnie głodni. Żeby troszkę odmienić dietę postanowiliśmy spróbować chińszczyzny. Na przedmieściach większych miast znajdują się całe kompleksy sklepów, barów szybkiej obsługi i różnych tego typu instytucji (banki, wypożyczalnie, apteki). Są to naprawę potężne obszary (zwłaszcza w przeliczeniu na wielkość miasteczek), nad którymi górują wysokie słupy reklamowe (w Polsce takie słupy stosuje np. Mc Donald i BP).

Nasz wybór padł więc na lokal sieci „China King”. Po wejściu do środka stwierdziliśmy, że jesteśmy w całkiem ładnej restauracyjce i zaczęliśmy się zastanawiać, jaki też rachunek przyjdzie nam zapłacić. Od razu podszedł szef sali, żeby zaprowadzić nas do stolika. Każdy dostał po parze sztućców zawiniętych w serwetkę. Po chwili podeszła młoda Chinka, by zaproponować coś do picia. Zamówiliśmy sprite’a i wodę mineralną i zaczęliśmy się rozglądać po sali. Od razu zauważyliśmy, że nie jest to typowa restauracja – dużą powierzchnię zajmowały lady z różnymi potrawami, do których co chwilę ktoś podchodził, by nałożyć sobie na talerz. Zapytaliśmy kelnerki, czy możemy się w ten sam sposób obsłużyć, a ona potwierdziła uprzejmym skinieniem głowy i uśmiechem. No to hulaj dusza, piekła niema.

Znając podobne procedury w polskich barach, gdzie płaci się np. za miseczkę samodzielnie nabranych surówek, załadowaliśmy swoje stosunkowo niewielkie talerze górą smakołyków i z powrotem do stołu. Uczta była iście lukullusowa. Tak dobrych i urozmaiconych potraw nie jadłem w żadnym chińskim barze w Polsce. Tutaj „kurczak 6 smaków” miał naprawdę sześć smaków. Z tego co zapamiętałem, były między innymi kurczaki w miodzie, jakaś specjalnie przyrządzana wołowina, pieczone pieczarki faszerowane serem typu fromage, zapiekane owoce morza z żółtym serem, wołowina w słodkim sosie z papryką, krewetki, jakieś dziwne makarony, zapiekane brokuły itp. itd. Oprócz „konkretów” cały jeden bufet był dedykowany słodyczom i owocom. Dosyć szybko uporaliśmy ze swoimi porcjami. Przez cały czas zastanawiałem się, czy szef zapisuje sobie, co już zjedliśmy – starszy Chińczyk systematycznie notował coś w maleńkim bloczku. W końcu dręczony niepewnością zapytałem się go, jakie są zasady płacenia w tym lokalu. Okazało się, że można jeść ile wlezie. Płaci się pod prostu od osoby za wejście. W te pędy ruszyliśmy ponownie do bufetu. Ponieważ dokładnie wyczyściłem swój talerz, stwierdziłem, że nie będę brał nowego, bo po co brudzić (ach ta polska oszczędność).

Gdy wróciłem do stołu Gosia powiedziała, że nasza kelnerka zbladła i prawie chciała biec za mną, gdy zobaczyła, że wziąłem do bufetu zabrudzony talerz. Mimo drugiego podejścia i mimo tego, że nakładaliśmy z każdej potrawy tylko po troszeczkę, nie udało się spróbować wszystkiego. No i na końcu obowiązkowe chińskie ciasteczko z wróżbą. Z pewnością wrócimy jeszcze do tej sieci. Aha, za dwie osoby zapłaciliśmy 15 dolarów, łącznie z napiwkiem (dla porównania – w Subway’u jedna duża kanapka z napojami kosztowała nas 10 dolarów).




Tonkawa to małe miasteczko, więc bez problemów trafiliśmy do labiryntu.
Obok znajdowało się też lokalne muzeum prowadzone przez dwie starsze panie. Weszliśmy do środka, dzięki czemu zobaczyliśmy wiele ciekawych „zabytków” (które, jak pisał Wańkowicz, u nas trafiłyby co najwyżej do sklepu ze starzyzną). Było to jednak bardzo ciekawe, gdyż zachowały się rzeczy jeszcze z czasów pionierskich: widzieliśmy urządzoną starą ziemiankę, w której mieszkali pierwsi osadnicy, stare maszyny do wydobywania ropy z początków boomu naftowego w Oklahomie (pocz. XIX wieku), pióropusze i ubrania indiańskie, stare centrale telefoniczne, rogi bizona itp.

Dowiedzieliśmy się też od naszych przewodniczek, że Tonkawa w języku Indian oznacza „jesteśmy razem” i że w czasie drugiej wojny światowej w Oklahomie było dużo obozów jenieckich, w których przetrzymywano niemieckich żołnierzy. Podobno do dziś działają ich towarzystwa, które spotykają się w Stanach na różnego rodzaju zlotach.

Poza tym miasto było jak wymarłe, po prostu na ulicach jakby wymiótł ktoś, wszędzie sucho i upalnie. Chcieliśmy wstąpić do lokalnej księgarni, ale na drzwiach przywitała nas mała karteczka „Will back soon” (zaraz wracam). Założyliśmy jednak, że ponieważ jesteśmy coraz bliżej strefy wpływów hiszpańskich, więc nawet nie warto czekać – po prostu „maniana”.

Historie łaziebne - dodatek

Ponieważ wciąż pędzimy bezkresną równiną, jeszcze mały aneks. Dodatkowych wrażeń podczas pobytu dostarcza pobyt w łazience. Nie chodzi tu bynajmniej o wysoki standard, który jest porównywalny z europejskim. Otóż Amerykanie wykazują niesłychaną kreatywność jeżeli chodzi o wymyślanie różnych rozwiązań w bateriach prysznicowych. Początkujący podróżny po USA powinien przeznaczyć dodatkowe 5 do 10 minut swojego pobytu w łazience na rozszyfrowanie, w jaki sposób przełączyć wypełnianie wanny na prysznic a czasami nawet jak w ogóle włączyć wodę, nie mówiąc już o regulowaniu temperatury. W pierwszym hotelu okazało się, że po prostu należało pociągnąć baterię do siebie. Po kilku minutach uporczywych prób wreszcie udało mi się włączyć prysznic. Z pokerową miną wyszedłem z łazienki, włączyłem telewizor i czekałem na wołanie o pomoc, bo właśnie przyszła kolej Gosi. O dziwo, po kilkunastu minutach zobaczyłem wykąpaną żonę. Wczoraj sytuacja się odwróciła, to znaczy ja byłem tym drugim, który poszedł się kąpać. I cóż się okazało – to ja musiałem wołać o pomoc. Gosia wyjaśniła mi, że trzeba pociągnąć za specjalny pierścień umieszczony w pobliżu spustu wody z baterii wannowej, natomiast ciepłą i zimną wodę regulowało się specjalną wajchą, która jednocześnie wyłączała i włączała przepływ. Ciśnienia wody w ogóle nie można było regulować (chyba, że nie udało nam się tego odkryć). W związku z powyższymi zdarzeniami publicznie oświadczam, że w kwestiach technicznych związanych z obsługą łazienki kobiety mają zdecydowaną przewagę nad mężczyznami.

Podsumowanie dnia

Dotarliśmy do Teksasu. W poszukiwaniu kempingu zawędrowaliśmy nieco na północ. Jechaliśmy piękną szeroką szosą. Betty (nasz GPS) informowała, że zbliżamy się do kempingu, okolica jednak na to nie wskazywała. W końcu odbiliśmy na polną drogę, z której do celu miało być już tylko 1 km. Wreszcie komunikat „Jesteś u celu”, lecz przed nami tylko szutrowa droga a wokół bezkresne pole. Cóż było robić. Ruszyliśmy dalej do Pampy, gdzie Betty wskazywała kolejny kemping. Jednak im bardziej zbliżaliśmy się do tej miejscowości, tym wyraźniejsze stawały się objawy nadchodzącej burzy. Na horyzoncie co chwila rozbłyskiwała łuna pioruna a na szybę zaczęły padać ciężkie ciepłe krople. Kto by pomyślał, że w najbardziej suchym rejonie Teksasu dopadnie nas deszcz.

Było już przed dziesiątą, Gosia coraz dobitniej zaczęła wyrażać swoje obawy co do spania w namiocie podczas burzy i próżno tłumaczyłem jej, że przecież jesteśmy w Teksasie a nie w Kansans, więc nie grozi jej los Dorotki. W końcu jednak poddałem się – po raz kolejny zrezygnowaliśmy z nocowania pod namiotem i zaczęliśmy wypatrywać motelu. W oddali pojawiło się silne skupisko światła, które początkowo braliśmy za jakieś centrum handlowe, w którym na pewno musi być motel. Wszystko wyjaśnił dopiero wielki napis na poboczu drogi „No pickuping hitchhikers in this area” (Zakaz zabierania autostopowiczów w tym rejonie). Znajdowaliśmy się w pobliżu dużego „ośrodka wypoczynkowego", w którym można spędzić kilka lat a nawet całe życie. Dla jasności dodam, że chodzi o więzienie.

Wreszcie w Pampie znaleźliśmy tani motelik za jedne 41 USD. Gosia skarży się, że z noclegu na nocleg obniżamy standard (drzwi domykają się z trudnością a okna to wklejone w framugi szyby, więc nie da się ich otworzyć), ale ja bronię się, że i tak ma lepiej niż na kempingu. Na chwilę włączyłem telewizor, który był nastawiony na jakiś kanał hiszpańskojęzyczny. To kolejny dowód, że coraz bardziej zbliżamy się do Meksyku. Jutro ma się tu odbyć rodeo, może znowu skorzystamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz