niedziela, 16 sierpnia 2009

Dzień 6 czyli labiryntami Santa Fe

Na kempingu przywitał nas rześki poranek. Gosia już od piątej rano pracowała nad swoim pamiętnikiem. Prowadzi zeszyt, w którym wpisuje co ciekawsze informacje ze swojej perspektywy. Jej praca ma formę kolażu - wkleja do zeszytu fragmenty folderów i ulotek, dopisuje komentarze i ozdabia wszystko kolorowymi kredkami. W ten sposób powstaje bardziej artystyczno - humanistyczna wersja bloga.









































***

Gosia jest w pełni usatysfakcjonowana. Znaleźliśmy w sumie trzy labirynty, które obfotografowaliśmy z każdej strony. Teraz będzie mogła zamieszczać zdjęcia w swoich publikacjach bez dopisku "Za zgodą", ale za to ze słowami "Ze zbiorów własnych". Prócz tego kupiła 2 książki o labiryntach w tym jedną można powiedzieć encyklopedię. Książki te znalazła w księgarni znajdującej się na terenie muzeum kultury indiańskiej. Warto wspomnieć, że w Santa Fe jest co najmniej kilkanaście labiryntów, w tym część prywatnych.




Wszędzie zachwyca nas niesamowita architektura. Można powiedzieć, że prawie wszystkie budynki w Santa Fe są stylizowane na stare, lepione chyba z gliny domki meksykańskie. Domy w ogóle nie mają wystających okapów, lecz ściany łagodnym łukiem przechodzą w dachy. Za to co chwila z konstrukcji wystają wmurowane belki drewniane. W ten sposób wybudowana jest spora część budynków w centrum, lecz również osiedla domków jednorodzinnych.








Łażenie po Santa Fe w południowym słońcu zmęczyło mnie bardziej niż poprzednie pięć dni podróży samochodem. Dodatkowym utrudnieniem były wszechobecne sklepy z biżuterią, regionalnymi ubraniami, rzeźbami i inną tego typu cepelią. Gosia co chwila wstępowała do nich, "bo przecież trzeba kupić jakieś upominki". Niestety (na szczęście?) ceny były dosyć odstraszające. Zauważyłem też, że moje problemy z utrzymaniem się na nogach w sklepie są powszechną dolegliwością mężczyzn. W jednym z "ciucholandów" po prostu ustawiono na środku kilka foteli, w których panowie mogli spokojnie poczytać świeżą prasę. Ze swojej strony przymierzałem się do zakupu kapelusza kowbojskiego. Do wyboru były oryginalne Stetsony i i przypominające je słomianki. Jednak te pierwsze odstraszały ciężarem (gruba skóra) i ceną (kosztowały około 80 dolarów), natomiast wszystkie słomianki były chyba plecione pod Chińczyków, bo nie wchodziły na moją głowę wielką głowę.

Charakterystyczną atrakcją Santa Fe rynek otoczony podcieniami, pod którymi miejscowi Indianie handlują swoimi wyrobami. Miałem spore wątpliwości co do ich oryginalności, ale większość turystów się tym nie zrażała - nie ważne, czy podróbki, skoro kupione od oryginalnego Indianina. No właśnie, zamiast samych wyrobów bardziej interesowali mnie siedzący pod ścianą ludzie. W większości były to starsze kobiety i mężczyźni. Poważni, jakby zamyśleni, w niczym nie przypominali typowych przekupniów. Ożywiali się tylko wtedy, gdy któryś z turystów wykazywał wyraźne zainteresowanie zakupem. Pozostali siedzieli jakby nieobecni, spoglądając przed siebie nieruchomym wzrokiem. Może wypatrywali przeszłości, która już nigdy nie wróci? Zupełnie inny wyraz miały twarze w albumie, który przypadkiem wpadł mi w ręce w księgarni obok muzeum. Tamte kobiety z początku dwudziestego wieku miały twarde, dumne spojrzenia i głowy wysoko uniesione do góry.

W końcu dotarliśmy do katedry, również wybudowanej w opisanym wcześniej stylu. Z lewej strony obok wejścia rzucił się nam w oczy pomnik pierwszej indiańskiej świętej. Gosia wyczytała też, że gdzieś w pobliżu ma być labirynt. Znowu wyruszyliśmy poprzez rozgrzane w słońcu ulice, lecz nie mogliśmy dostrzec celu poszukiwań. Zniechęceni wróciliśmy pod katedrę. I tu nagle okazało się, że labirynt mieliśmy dosłownie przed oczami - był to mały placyk zaraz za pomnikiem Indianki, którego kolorowe płyty formowały krętą trasę.



Wymęczeni popołudniowym słońcem w końcu dotarliśmy do samochodu. Parkowaliśmy w pobliżu małego centrum handlowego, w którym wcześniej zjedliśmy obiad. Oczywiście tym razem musiało być po meksykańsku, więc zamówiłem burito a Gosia tacos z kurczakiem. Jedzenie całkiem smaczne, ale na pierwszym miejscu w dalszym ciągu utrzymuje się China King. W trakcie posiłku obserwowaliśmy duży sklep znajdujący się naprzeciwko nas po drugiej stronie pasażu handlowego. Początkowo przypuszczaliśmy, że to jakaś pasmanteria lub coś w tym rodzaju. Okazało się jednak, że to sklep dla psów - było w nim wszystko, począwszy od smyczy i kości do gryzienia aż po poduszki i zabawki dla zwierzaków.


W pasażu znajdowała się też ogromna (przynajmniej jak na nasze wyobrażenia) księgarnia. Kupowanie książek to tutaj prawdziwa przyjemność. Można sobie wygodnie usiąść w fotelu i czytać a nikt nawet nie zwróci uwagi. Dodatkowo w środku księgarni jest kawiarnia, do której można przyjść z książkami do przeglądnięcia lub podłączyć się za darmo do bezprzewodowego internetu. Skorzystaliśmy z tej ostatniej opcji, żeby przemyśleć dalszą trasę. Sprawa się teraz znacznie skomplikowała, ponieważ wybór drogi nie jest już taki jednoznaczny. Dotychczas podążaliśmy konsekwentnie wzdłuż Historic 66. Teraz mamy kilka możliwości trasy i wybór jednej oznacza rezygnację z kilku atrakcji, które znajdują się przy pozostałych.


W końcu podjęliśmy decyzję. Jedziemy w stronę Rio Rancho, by następnie wjechać na widokową drogę 550. Zanim jednak do niej dotarliśmy, musieliśmy wrócić na między stanową 40. I znowu jazda przez pustynne i górzyste tereny. Tylko co chwila tablice informacyjne "Opuszczasz rezerwat San Felipe", "Opuszczasz rezerwat Santa Ana" i zjazdy na Santo Domingo Pueblo, San Felipe Pueblo, Santa Ana Pueblo. Tutaj rzeczywiście mieszkają prawdziwi Indianie. Poznać to również po licznych kasynach widocznych wzdłuż drogi. "Białe twarze" od kilkunastu lat starają się rekompensować krzywdy wyrządzone rdzennym Amerykanom i zezwalają im na zarabianie na hazardzie.

Wreszcie na wysokości Bernalillo zjechaliśmy na drogę 550. Po kilku kilometrach okazało się, że rzeczywiście było warto. Podążając na północ obserwowaliśmy ciągnące się z prawej strony wielobarwne płaskowyże oświetlane zachodzącym słońcem. Postanowiliśmy, że spróbujemy dotrzeć na pole namiotowe nad Navajo Lake w pobliżu granicy z Colorado. Nasze plany okazały się jednak zbyt ambitne. Oprócz dzisiejszego wysiłku dały się nam we znaki poprzednie intensywne dni.


Zatrzymaliśmy się więc na nocleg w kolejnym typowym amerykańskim moteliku w przelotowej miejscowości Cuba. Recepcjonistka a może właścicielka, ledwo mówiąca po angielsku, dała nam klucz do pokoju i teraz powoli szykujemy się do snu.

1 komentarz:

  1. Piotruś Twój blog jest dla mnie najlepszą lekturą każdego dnia. Pozdrawiam Wisia.

    OdpowiedzUsuń