niedziela, 13 września 2009

Podsumowanie

Nasza podróż dobiegła końca. Jesteśmy już w domu i powoli staramy się wrócić do normalnego rytmu życia. Czas więc na krótkie podsumowanie, chociaż z pewnością jeszcze długo będziemy trawić zdobyte doświadczenia.

Podziękowania

Po pierwsze, dziękujemy całej rodzince Gosi i mojej za opiekę nad dziećmi, które zostały w Polsce. Dziękujemy też wszystkim obserwatorom (tym zarejestrowanym i tym nieujawnionym) za wsparcie, jakiego udzielali nam podczas podróży. Dziękujemy za motywowanie do pisania, dzięki czemu w blogu nie umknął żaden dzień (choć z tego samego powodu umknęło nam kilka kolacji i kilka godzin snu).

Podstawowe statystyki:

W USA spędziliśmy 30 dni.
W ciągu 28 dni jazdy samochodem przejechaliśmy 7419 mil (11939 km).

Odwiedziliśmy:
- 17 stanów
- 13 parków narodowych
- 3 duże miasta

Zjedliśmy:
- nie wiadomo ile hamburgerów i chińskich ciasteczek

Orientacyjny przebieg trasy

Ze wschodu na zachód:


Z zachodu na wschód:



A oto kilka uwag przydatnych dla tych, którzy być może zechcą wybrać się w podobną podróż.

Co zrobiliśmy dobrze:

1) Ktoś kiedyś powiedział, że podróż zaczyna się o wiele wcześniej nim wyjdzie się z domu. My podeszliśmy do tej porady bardzo poważnie, czytając przed wyjazdem kilka książek o USA i poszukując informacji w Internecie. Dzięki czemu wiedzieliśmy co i jak chcemy zobaczyć. To bardzo procentuje, gdy jest się już na miejscu.

2) Z niewielkimi modyfikacjami udało się nam zrealizować całą zaplanowaną trasę.

3) Początkowo obawialiśmy się (zwłaszcza na podstawie relacji innych osób), że niepotrzebnie tracimy czas na Wielkie Równiny, na których nie ma dużo ciekawych rzeczy. Teraz jednak uważamy, że to właśnie tam, z dala od głównych szlaków turystycznych, zobaczyliśmy prawdziwą Amerykę i spotkaliśmy typowych amerykanów. Jeżeli ktoś tak jak my jedzie do USA po raz pierwszy, zdecydowanie polecamy przejazd przez te bezkresne tereny.

4) Wzięliśmy sprzęt kempingowy, co pozwoliło znacznie zmniejszyć koszty noclegów (średni koszt kempingu - ok. 20 USD, średni koszt hotelu - ok. 60 USD).

5) Zabraliśmy inwerter 12V/220V, co pozwoliło wykorzystać czas jazdy samochodem na spisywanie relacji, porządkowanie zdjęć i ładowanie baterii.

6) Mieliśmy GPS-a, który w wielkich miastach ratował nam życie i z pewnością zaoszczędził wielu godzin błądzenia lub wybierania nieoptymalnych tras.


Co się nam nie udało/ co zrobilibyśmy inaczej:

1) Skrócilibyśmy czas spędzony w Utah (prawie tydzień) na rzecz Kalifornii (np. nie zdążyliśmy zobaczyć środkowej Kalifornii a zwłaszcza martwych miast wzdłuż Mother Lode); trudno było sobie jednak odmówić zwiedzenia tych wszystkich pięknych kanionów.

2) Nie udało się nam poznać codziennego życia amerykanów tak bardzo, jak byśmy tego chcieli. Niestety było to prawie z góry przesądzone - tempo podróży po prostu na to nie pozwoliło.

Jeszcze raz dziękujemy wszystkim za pomoc i kibicowanie.

Piotrek i Gosia

piątek, 11 września 2009

Dzień 31/32 czyli na ojczyzny łono

Słowa te piszemy już po powrocie do Polski. Mamy więc prawie dwudniowe opóźnienie, co nie zdarzyło się nam przez cały czas podróży. Na usprawiedliwienie mogę przedstawić tylko rozkojarzenie, jakie wynikło ze zmiany strefy czasowej. Podczas lotu w tamtą stronę mieliśmy po prostu dłuższy dzień, teraz skradziono nam noc.

Cały poranek poświęciliśmy na pakowanie i uzupełnienie wpisu z poprzedniego dnia. Skorzystaliśmy też z okazji, że w pobliżu naszego hotelu jest typowy amerykański bar, w którym możemy zjeść śniadanie. Ponieważ to ostatnia tego typu okazja, postanawiamy skorzystać. Ja zamawiam "denver breakfast" czyli jajecznicę z czymś a la placek ziemniaczany. W połowie nie mogę już przełykać - kiedyż wreszcie skosztuję zwykłego chleba z żółtym serem, pomidorem i cebulką.





Równo o 12.00 wymeldowujemy się z pokoju i ruszamy do busa, który ma nas podrzucić na lotnisko. Uprzejmy kierowca robi nam jeszcze zdjęcie pod hotelem, a potem podwozi pod sam Terminal 1, gdzie swoje stanowisko odpraw ma Lufthansa. Ledwo jesteśmy w stanie wyciągnąć nasze torby (w tym jedną, którą kupiliśmy wczoraj w polskiej dzielnicy). Na szczęście zaraz obok dostrzegamy spięte wózki bagażowe - za jedyne trzy dolary opłaty odpinamy jeden i ładujemy na niego pakunki. Nasze "szczęście" trwa jednak krótko - okazuje się, że zaraz za drzwiami, dosłownie 20 metrów od miejsca, gdzie wysiedliśmy z autobusu, jest odbiór bagażu. Spodziewaliśmy się, że podobnie jak we Frankfurcie będziemy przechodzić niezliczonymi korytarzami, a tu 3 buksy poszły na minutową przejażdżkę wózkiem. Ale przyzwyczailiśmy się już do płacenia frycowego na każdym kroku, więc ze spokojem odstawiamy wózek na bok.

Wreszcie nadchodzi krytyczny moment ważenia bagażu. Największa torba ma 24 kilo (czyli o 1 kg więcej niż limit), ale pracownica Lufthansy mówi, że nie ma problemu - zmieściliśmy się w marginesie tolerancji, poza tym waga naszych pozostałych bagaży nie przekracza kilkunastu kilogramów, więc suma sumarum jesteśmy dużo poniżej limitu. Ponieważ do dwunastej musieliśmy się wymeldować z hotelu jesteśmy na lotnisku 4 godziny przed odlotem, więc włóczymy się tam i z powrotem po holu głównym. Między innymi wykorzystujemy możliwość podłączenia komputera, by zrzucić na płytki pozostałe zdjęcia i filmiki - nigdy nie wiadomo, co wydarzy się z laptopem w trakcie lotu a tam mamy jedyne kopie większości dokumentacji wizualnej. W końcu o 15:30 rozpoczyna się "boarding", czyli wprowadzanie do samolotu. Wszystko przebiega sprawnie i już po paru minutach siedzimy na pokładzie airbusa.

Do Chicago lecieliśmy boeingiem, więc mamy okazję do porównania obu samolotów. Nasz airbus jest zdecydowanie mniejszy - nie ma górnego pokładu a siedzenia w rzędach mają maksymalnie po 8 miejsc (w boeingu było 10). Rozstaw foteli jest podobny, więc już wiem, że ze swoimi długimi nogami przez całą noc będę się męczył. Za to czeka nas miła niespodzianka jeżeli chodzi o "kino domowe" - każdy fotel ma oddzielny ekran i możemy wybierać spośród kilkunastu filmów. Nie jesteśmy już więc skazani jak poprzednio na "Potwory kontra obcy" i "Hanna Montanę" (nota bene - te filmy również są w repertuarze). Dzięki tym atrakcjom lot mija zdecydowanie szybciej niż poprzednio.

Do Dusseldorfu docieramy o 7:30 czasu lokalnego. Noc trwała niecałe cztery godziny, z czego przez większość czasu oglądaliśmy telewizję. Okazuje się więc, że potwornie niewyspani trafiamy na lotnisko, na którym mamy prawie 6 godzin oczekiwania na samolot do Katowic. Ten fragment naszej podróżny był najbardziej męczący. W Dusseldorfie "ku wygodzie" turystów tak skonstruowano ławki dworcowe, że każde siedzenie oddzielone jest nieruchomym oparciem - nie ma żadnych szans, żeby się położyć. Siedzimy więc półzgięci, opierając się o nasze bagaże podręczne i lewitujemy gdzieś na pograniczu jawy i snu.

Po 5 godzinach męczarni nadchodzi czas wejścia na pokład samolotu do Katowic. Siadamy sobie grzecznie przy stanowisku 83 i dziwimy się, po co tylu Hiszpanów leci na Śląsk. Dopiero w ostatniej chwili orientujemy się, że to oczekujący na lot do Bilbao. Nasze wejście do autobusu jest drzwi obok. Szybko rejestrujemy się więc u pracownicy Lufthansy i jako ostatni wskakujemy do autobusu, który od razu rusza. Czekaliśmy prawie 6 godzin a tu mogło się okazać, że spóźnimy się na samolot.

Wreszcie po półtorej godzinie lotu docieramy na lotnisko w Katowicach. Tam dzwonimy do pani Doroty, która zgodnie z umową miała nas podrzucić na parking, gdzie zostawiliśmy samochód. Witamy się z nią serdecznie, ale jest jakoś mało rozmowna. Po chwili mówi: "Przygody, to was dopiero czekają". Okazało się, że w trzecim tygodniu naszej nieobecności nagle włączył się alarm w samochodzie - po prostu rozładował się akumulator. W rezultacie nasi gospodarze przez dwa dni słuchali koncertu umierającej syreny. Pani Dorota pocieszyła nas "myśmy się szybko przyzwyczaili, a nasi sąsiedzi są spokojni więc nie robili problemu". Wstyd nam strasznie, bo to poniekąd nasza wina - przed wyjazdem niepotrzebnie uaktywniłem alarm nie biorąc pod uwagę możliwości rozładowania. Docieramy do samochodu, któremu na pierwszy rzut oka jest bardzo dobrze - obrosła go wysoka trawa, a krety zadbały, by oponom było wygodnie i spulchniły wokół nich ziemię. Próbujemy odpalić auto z pomocą kabli i samochodu pani Doroty - nie udaje się. Na szczęście po sąsiedzku jest mechanik, którego fachowa ręka okazuje się niezawodna. Żegnamy się i ruszamy do domu.

Powrót po polskich drogach też nie jest łatwy. Po pierwsze, jesteśmy nieziemsko zmęczeni. Po drugie, ponownie trzeba się przestawić na manualną skrzynię biegów. Nie mam problemów z wrzucaniem wyższych, ale kilka razy zdarza mi się, że silnik o mało nie gaśnie - znowu przyzwyczaiłem się do automatica, gdzie hamulec wciska się aż do zatrzymania. Po trzecie, jest piątkowe popołudnie i co chwila stajemy w korkach, które na tej trasie tradycyjnie tworzą się w Tychach przy zjeździe z S1 na 86 i w Pszczynie. Po czwarte, mamy wrażenie, że trafiliśmy do domu wariatów - wszyscy podjeżdżają, zajeżdżają, trąbią, migają światłami i niebezpiecznie wyprzedzają. Tego chyba nam najbardziej będzie brakować - kultury jazdy, jaka panuje w USA. Do domu docieramy po prawie trzech godzinach. Uff!

czwartek, 10 września 2009

Dzień 30 czyli po prostu Chicago

Wstaliśmy tuż przed ósmą. Szybkie śniadanko, telefony podtrzymujące więzy rodzinne i wyruszamy w drogę. W recepcji dowiedzieliśmy się, że hotel ma do dyspozycji busa, który w promieniu 3 mil bezpłatnie dowozi gości w różne miejsca. Mamy więc rozwiązany problem dotarcia z bagażami na lotnisko. O ile się nie mylę, zawiozą nas również do terminala międzynarodowego, więc w ogóle nie będziemy musieli korzystać z kolejki. Od razu wykorzystujemy więc nadarzającą się okazję i wsiadamy do stojącego przed wejściem pojazdu, który podrzuca nas na stację Cumberland. Dosłownie po trzydziestu sekundach od wejścia na peron podjeżdża pociąg i dzięki temu jeszcze przed dziesiątą mkniemy w stronę Loop.

Zanim jednak ponownie wstąpimy między kaniony wieżowców chcemy zakosztować klimatu słynnej polskiej dzielnicy. Zasięgnęliśmy wcześniej informacji , z których wynikało, że dawne Jackowo nie jest już tak polskie jak było kiedyś – coraz więcej tam ludności latynoskiej, rosyjskich Żydów oraz Hindusów. Dowiadujemy się, że obecnie najbardziej polonijne klimaty można znaleźć w okolicach skrzyżowania ulic Belmont z Milwaukee. Ponieważ niebieska linia ma właśnie w tym miejscu swoją stację, już po kilkunastu minutach jazdy wysiadamy. Po wyjechaniu ruchomymi schodami na powierzchnię znowu odczuwam to nieprzyjemne uczucie dezorientacji. Opuszczając podziemia człowiek nigdy nie wie, w którą stronę świata jest zwrócony. Dodatkowym utrudnieniem jest zachmurzone niebo, które nie pozwala określić kierunku za pomocą położenia słońca. Znajdujemy się więc w nietypowej sytuacji – wiemy gdzie jesteśmy, ale nie wiemy, gdzie mamy iść. W końcu zdesperowani podchodzimy do młodego chłopaka zaczepiając go standardowym „Excuse me”. W odpowiedzi słyszymy swojsko brzmiące „Tak?”

W trakcie dalszej rozmowy okazuje się, że to Wojtek z kieleckiego, który w Stanach przebywa już ponad 10 lat. Odbył nawet służbę w amerykańskiej armii. Korzystając z okazji zaczynamy go wypytywać, jak dotrzeć do polskiej dzielnicy. Początkowo jakby nie rozumiał o co nam chodzi. „Tam gdzieś jest polskie muzeum, a parę bloków dalej jest jakiś ośrodek polskiej kultury”. „Nie, nie”, przerywamy mu, „Nam chodzi o prawdziwe życie, polskie sklepy, tam gdzie mieszkają Polacy”. „W takim razie jedźcie ze mną autobusem linii 77. Im dalej w stronę Harlemu, tym więcej zobaczycie polskich sklepów i firm”. Autobus właśnie podjechał, więc szybko wskakujemy do środka.

Wojtek jest chętny do rozmowy i co chwila wskazuje nam jakiś obiekt za oknem. „W tym barze jest dobre chińskie jedzenie, za 7,50 możecie jeść ile chcecie”. Odpowiadamy, że znamy już tego typu knajpy. „A tu jest fajny polski klub”. I podaje jakąś nazwę. Mijany lokal nazywa się jednak inaczej. „No chyba zmienił się właściciel”. Kawałek dalej, jakby nieco wstydliwie, Wojtek wskazuje na placyk obok stacji benzynowej. „To jest Sahara Desert. Tutaj zbierają się ludzie, którzy szukają roboty. Jak ktoś potrzebuje, to ich stąd zabiera”. Rzeczywiście, na murkach i wokół słupów widać kilka grupek mężczyzn, którzy sprawiają wrażenie, jakby mocno się nudzili. Przejeżdżamy obok budynku z czerwonej cegły przypominającego typową amerykańską szkołę. Wojtek opowiada: „Tu był kiedyś highschool, ale teraz jest mniej dzieci a za to jest dużo starych, więc zrobili tu dom starców”. Zagadujemy Wojtka o jego życie - jak mu się tu podoba, czy nie wróciłby do Polski. Mówi, że zaczął już dwie szkoły, ale żadnej nie skończył, bo mu się nie podobało. W tej chwili chce zacząć czteroletnią szkołę elektroniczną, bo to go interesuje. „Więc już się tu zaaklimatyzowałeś?”, pytamy. Uśmiecha się z przekąsem: „Gdybym miał pieniądze, to chciałbym wrócić do Polski. Najbardziej by mi pasowało kupić jakieś kondominium w Krakowie i tam zamieszkać”. Pytamy go też o kwestie bezpieczeństwa. Mówi, że teraz bardzo się uspokoiło, ale zaznacza, że „im dalej od Belmont na południe, tym gorzej, bo tam zaczyna się Murzynowo”. „A odczuwacie skutki kryzysu?”, drążymy dalej. „Teraz jest o wiele gorzej niż za Busha, Obama robi wszystko, żeby było lepiej murzynom i meksykom. Z pracą też jest ciężko, nasi ludzie nauczyli meksyków budowlanki i ci teraz biorą całą robotę. Nasi nie będą pracować poniżej 10 dolarów za godzinę a meksyki pracują nawet za 5”.

W końcu na wysokości ulicy Central żegnamy się z Wojtkiem i wysiadamy z autobusu. Rozglądając się wokół i ruszamy dalej ulicą Belmont. Wszędzie co najwyżej kilkukondygnacyjne budynki a na nich mieszanina reklam polsko, angielsko i hiszpańskojęzycznych: Teresa’s Wedding, farmer cheese, pasztet, dill pickles, pieczarki marynowane, Jaworski & Associates, Showe Shop – chrzty, komunie, wesela. Totalny zawrót głowy – jakby u siebie, a jednak nie u siebie. W pewnym momencie zauważamy sklep spożywczy z polskimi napisami. Wchodzimy do środka. A tu całkiem jak w ojczyźnie. Półki zastawione kiełbasą krakowską, prince-polami, muszynianką i soczkami Kubuś. W pewnym momencie trafiamy do działu piwnego. Tam oczywiście żywiec, warka, tatra. W pewnym momencie oczy aż zachodzą mi łzami wzruszenia – na jednej z wywieszek podana jest cena piwa „Leżańsk”. Taki fonetyczny zapis mogła sporządzić tylko osoba stamtąd. Dopytuję więc obsługi, czy jest wśród nich ktoś z tamtych okolic. Nie potrafią mi jednak pomóc.

W dziale warzywnym znajdujemy kiszoną kapustę a na nabiale „Farmers Chees” czyli po prostu zwykły, nieprzetworzony biały ser, z którego można upiec normalny sernik lub zrobić pierogi. Jakże dziwnie wyglądają te swojskie produkty z polskimi etykietami, cenami w dolarach i ważone w funtach. W dziale garmażeryjnym natykamy się na piękną wystawkę z gotowymi pierogami ruskimi i z serem, obok leżą pyszne naleśniczki (a nie żadne pancake’i), zaś w blaszanym pojemniku dumnie czerwieni się bigos. Chociaż nie jesteśmy jeszcze głodni, języki wiszą nam aż do ziemi na widok tych smakołyków. Po chwili namysłu zamawiamy dwa naleśniczki z serem i pięć ruskich, które uprzejma ekspedientka odgrzewa nam w kuchence mikrofalowej.

Nasze zdobycze postanawiamy spożyć sprawdzonym turystycznym sposobem, czyli na krawężniku przed sklepem. W ten właśnie sposób spotykamy pana Władka. Gdy zabieramy się do naszego posiłku, podchodzi do nas zarośnięty mężczyzna w nieokreślonym wieku, mocno sponiewierany przez życie. „Poczęstujecie mnie?”, zagaduje. Mówimy, że sami wzięliśmy sobie niewiele, ale damy mu parę groszy, żeby sobie coś kupił. Od słowa do słowa, zaczyna się rozmowa. Pan Władek skarży się, że „już dwa razy czepiały się mnie dzisiaj kapsy [policjanci]”. „Narkotyków szukają”, dodaje po chwili. U nas również można spotkać takich ludzi wyczekujących przed supermarketami na okazję do odwiezienia wózka z umieszczoną w środku złotówką, którą potem będzie można dołożyć do składkowego jabola. Zagaduję więc „Co tak panu poplątało życie, wódeczka?”. „Wódeczka i kobiety”, potwierdza smutno pan Władek. „Pani jest jeszcze młoda i tego nie rozumie”, zwraca się do Gosi, „ale kobiety są czasami gorsze od wódki”. Pan Władek pochodzi z Małopolski. Zostawił tam żonę i syna, który też ma już swoje dzieci. „Wracajcie szybko do kraju. Tutaj nie ma życia. W przyszłym roku ja też chyba wrócę do Polski”. Żegnamy się z nim życząc powodzenia. A ponieważ poczęstowaliśmy go też naszym posiłkiem, nie wspominamy już o pieniądzach. Jednak pan Władek jest czujny: „A tego obiecanego dolarka to dacie?”. Dajemy mu więc jednego buksa, by przy polskim piwie mógł dalej śnić swój sen o powrocie do ojczyzny.

Wsiadamy z powrotem w autobus linii 77, by wrócić do stacji metra Belmont. Jakoś udzielił się nam nastrój smutku i przygaszenia, który zdaje się wisieć nad tą dzielnicą. Odnosimy wrażenie, że wszystko tu jakby się wycofuje, zamiera. Ci Polacy, którym się udało, wyprowadzają się na przedmieścia. Coraz częściej między polskimi szyldami widnieją witryny typowo amerykańskie lub latynoskie. Brak świeżej krwi emigracyjnej – program zielonej karty dla Polaków jest obecnie zawieszony a nielegalnych imigrantów też nie przybywa ze względu na słabego dolara i w miarę dobrą sytuację gospodarczą w kraju. Taka chyba jest prawidłowość – im ojczyzna silniejsza, tym emigracja słabsza. Dla reszty pozostaje Belmont Street i jej okolice. Każdy z nich marzy o lepszym życiu, wielu tęskni za powrotem do kraju, jednak tylko nieliczni potrafią się zdobyć na ten krok. Jak tu wracać z pustymi rękami? Mimo to na prawie każdym rogu jest oddział firmy Amerpol specjalizującej się w przesyłkach towarów i pieniędzy do Polski. Równie liczne są punkty usługowe o wiele mówiącej nazwie „Polski Paszport” oraz sklepy z walizkami i torbami podróżnymi. Obserwujemy to wszystko i jednocześnie zadajemy sobie pytanie, dla ilu z tych ludzi powrót do ojczyzny do końca pozostanie tylko marzeniem?

Na stacji Belmont ponownie wsiadamy w niebieską linię i tym razem docieramy aż do Loop. Loop to po angielsku pętla. Nazwa ta doskonale oddaje funkcjonowanie tego miejsca, stanowiącego główny węzeł komunikacyjny centrum miasta. Docierają tam wszystkie linie metra, z których pięć zatacza coś w rodzaju pętli wokół kilku przecznic. Na tym odcinku wagoniki poruszają się po specjalnych estakadach ponad ulicami. Żeby do nich wsiąść, podróżny musi się wspiąć po dosyć stromych schodach, by następnie trafić na wąski peronik. Pociągi podjeżdżają dosłownie co minuta. Trzeba uważać, aby wsiąść do właściwego, gdyż na tym odcinku cztery linie metra jeżdżą wspólnym torem (jest tylko jeden, gdyż ruch odbywa się okrężnie i jednokierunkowo).

Korzystamy z okazji, że mamy trzydniowy bilet i rozbijamy się kolejką tam i z powrotem, obserwując toczące się w dole życie. W końcu wyruszamy zwiedzać dalej. Nie jestem już teraz w stanie odtworzyć naszej trasy. Cały czas chodziliśmy z głowami zadartymi do góry, podziwiając coraz to nowe widoki. W końcu jednak dotarliśmy do Willis/Sears Tower. Po kilku nieudanych podejściach doszliśmy do punktu, w którym zwiedzający mogą zakupić bilet uprawniający do wjazdu na sam szczyt. Po uiszczeniu opłaty (prawie 15 USD od osoby) przechodzi się przez coś w rodzaju małej ekspozycji. Jest ona dosyć ciekawie zorganizowana – monitory są umieszczone na podłodze, natomiast nad każdym z nich znajduje się przycisk podobny do tych, które uruchamiają windę. Naciśnięcie przycisku inicjuje film, który pokazuje, jak obiekt (np. bilet do teatru) widoczny początkowo z wysokości odpowiadającej wzrostowi człowiek zmniejsza się wraz z osiąganiem wysokości wieży. Potem jeszcze krótki filmik o historii budowania Chicago i Sears Tower, a następnie jazda w górę na taras widokowy. Trwa ona zaskakująco krótko – winda łagodnie przyspiesza i zwalnia, dzięki czemu nie odczuwa się prędkości, z jaką się porusza. Trzeba jedynie co chwila przełykać ślinę, żeby niwelować różnice ciśnienia.

Na tarasie widokowym kolejna atrakcja. Jakiś czas temu skonstruowano tu coś w rodzaju szklanych klatek, które w kilku miejscach wystają na 1 metr poza obrys wieży. Do każdej klatki można wejść. Wrażenie jest niesamowite, zwłaszcza gdy spojrzy się pod nogi i widzi się przejeżdżające trzysta metrów niżej samochody. Niestety ogólnodostępne są tylko dwa takie punkty, trudno się więc dopchać, bo każdy turysta chce sobie zrobić zdjęcie „w powietrzu”. W czasie naszej wizyty najbardziej uciążliwa jest wycieczka hindusów – każdy z nich musi sobie zrobić zdjęcie i do tego w pięciu różnych pozycjach. Przekrzykują się i nie dopuszczają innych do miejsca widokowego. W końcu jednak i nam się udaje. Ja, ufny w zdobycze techniki i fioła amerykanów na punkcie bezpieczeństwa, wchodzę bez wahania. Gosia trzyma się ściany, jakby szła po gzymsie budynku bez asekuracji. W końcu jednak przemaga się i staje na przezroczystej tafli.









Po Sears Tower znowu ruszamy na miasto. Chodzimy tak aż do 22 wieczorem, z krótkimi przerwami na hamburgera i kawę. Bolą nas nogi i nie czujemy już pleców, ale wciąż jest tyle do zobaczenia – największa na świecie biblioteka publiczna (dotarliśmy tylko do 2 piętra), piękne zwodzone mosty na rzece Chicago, równie piękna ścieżka dla pieszych wzdłuż rzeki a potem nabrzeże z przystanią dla jachtów, wizjonerski Millenium Park, kolorowa State Street i Wabish Avenue z kolejką pędzącą nad głową, a wszystko to w otoczeniu rozświetlonych wieżowców i kolorowego tłumu. Na każdą z tych atrakcji można by poświęcić stronę opisu. Żal nam opuszczać to sympatyczne miasto, zwłaszcza mając świadomość, jak wiele atrakcji jeszcze nie zobaczyliśmy. Ostatkiem sił docieramy do metra - kończymy zwiedzanie Chicago na stacji Washington, na której wczoraj po raz pierwszy zobaczyliśmy drapacze chmur downtown.

środa, 9 września 2009

Dzień 29 czyli ostatni etap Tour de USA

Do Chicago dojechaliśmy bez problemów. Jakoś tak się dotychczas składało, że unikaliśmy opłat drogowych. Tym razem Betty wyznaczając trasę do miasta uprzejmie ostrzegła, że będziemy musieli za pewne jej odcinki zapłacić. A więc znowu koncentracja. Bramki dla nas to nie pierwszyzna, ale wiadomo – w każdym kraju są trochę inne reguły gry i na początku trzeba się w nich połapać. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów międzystanową 90 (na którą ponownie wjechaliśmy) pojawiły się rogatki. Przejazd był prosty – wystarczyło kierować się na stanowiska oznaczone symbolem „$”, który, jak słusznie się domyśliliśmy, można było płacić gotówką. To samo powtórzyło się kilkanaście mil dalej. Jednak pewnym zaskoczeniem były dla nas opłaty pobierane przy zjeździe – zamiast obsługi czekały tam automatyczne wrzutnie na drobne pieniądze, przypominające kształtem lejek. Dobrze, że mieliśmy jakieś drobniaki, jednak możliwość zjazdu z autostrady nie jest uwarunkowana opłaceniem na tym stanowisku. Nie ma tam żadnych szlabanów, tylko kamera, która prawdopodobnie robi zdjęcia gapowiczom. Zauważyliśmy, że zaraz za naszym samochodem przyczaiła się jakaś dziewczyna, która nie wrzuciła niczego do lejka.

Wreszcie dotarliśmy do Schamburga, gdzie mieści się podobno największe w Chicago centrum handlowe Woodfield. Kursuje po nim nawet okrężna linia autobusowa, która pozwala uniknąć przeparkowywania samochodu, gdy chce się odwiedzić różne obiekty. I znowu wędrujemy między pasażami, piętrami, schodami ruchomymi. Jesteśmy już jednak o wiele bardziej selektywni – z poprzednich dni wiemy, co mogą nam zaoferować poszczególne sklepy: JPenny, Sears Chico’s, Nordstrom. Uwijamy się w dwie godziny i ruszamy w stronę hotelu, od którego rozpoczęliśmy naszą podróż, czyli „Chicago O’Hare Gardens Hotel”. Plan jest następujący: zostawiamy rzeczy w pokoju, odwozimy pusty samochód do wypożyczalni, autobusem wahadłowym wracamy na lotnisko i z lotniska linią kolejki miejskiej jedziemy do centrum. Hotel wybraliśmy specjalnie ze względu na jego bliskość w stosunku do jednej ze stacji kolejki.

Na szczęście wszystko przebiega zgodnie z planem. Nasza rezerwacja hotelu została uwzględniona i po tuż po trzeciej znosimy do niego całe nasze wyposażenie, które teraz zaściela podłogę. Potem szybko do samochodu i po 10 minutach jesteśmy w wypożyczalni. Warto wspomnieć, że jest to całkiem spore przedsiębiorstwo. Ponieważ wypożyczanie opisywałem już wcześniej, wyjaśnię teraz krótko, jak wygląda zwrotu samochodu – na parking należy wjechać przez specjalna bramę do zwrotów. Trochę się jej wystraszyliśmy, bo z ziemi starczały ostre zęby kolczatki. Są one jednak tak zwrócone, że można bezpiecznie wjechać, natomiast wyjazd jest równoznaczny z przekłuciem opon. Potem należy się zgłosić do jednego z pracowników odbierających samochód (check-out). On sprawdza, czy auto jest sprawne (bardzo pobieżnie – zajęło mu to najwyżej minutę) i wystawia kwitek z ewentualną dopłatą. U nas wszystko było w porządku, więc, mogliśmy od razu przesiąść się do autobusu. Używane samochody czekają następnie w kolejce do kilkunastostanowiskowej myjni, gdzie są dokładnie odświeżane, a następnie odwożone na parking aut gotowych do następnego wypożyczenia. Wypożyczalnia Alamo ma w Chicago wspólny parking z wypożyczalnią National. Na oko w chwili zwrotu było tam kilkaset samochodów. Średnio co minutę ktoś przyjeżdżał, wyjeżdżał, wsiadał do autobusu, rejestrował się itp. Z tego powodu wypożyczalnia niczym nie przypominała swoich sennych placówek na prowincji, gdzie często nie widzieliśmy żywego ducha.

Udało się nam od razu wskoczyć do autobusu. Uprzejmy kierowca wyjaśnił, gdzie mamy wysiąść i pokazał jak dojść do kolejki. Wkroczyliśmy więc do terminalu B i po kilku minutach dotarliśmy do stacji. Warto tu wspomnieć, że pod tym względem Chicago jest znacznie przyjaźniej nastawione do turystów niż San Francisco. Można tu za 14 USD kupić trzydniowy bilet, który upoważnia do nielimitowanych przejazdów 6 liniami metra oraz prawie 200 liniami autobusowymi w centrum miasta (w San Francisco za przejazd jedną linią metra tam i z powrotem zapłaciliśmy 16 dolarów). Uprzejmy policjant (swoją drogą widać ich tu na każdym kroku) wyjaśnił nam, jak skorzystać z automatu i już po chwili siedzieliśmy w wagoniku. Metro jest również znacznie lepiej oznakowane niż w San Francisco – automat wyraźnie zapowiada zbliżającą się stację (w SF robił to motorniczy – odnieśliśmy wrażenie, że nie bardzo mu się chciało i nie zawsze zbyt dobrze mówił po angielsku) a nad każdymi drzwiami jest dokładna rozpiska sieci metra.

Po około półgodzinnej jeździe wysiadamy na stacji Washington. Schodami ruchomymi na powierzchnię i nagle znajdujemy się w otoczeniu potężnych szarych wieżowców. Wrażenie znacznie silniejsze od tego, jakiego doświadczyliśmy w SF bo i miasto większe. Tu naprawdę aż się w głowie kręci. Ponadto mimo dużej różnorodności budowle mają tu jakąś spójność architektoniczną – większość jest szara a niektóre są stylizowane jakby na neogotyk. Ruszamy w stronę Sears Tower (obecnie Willis Tower – ta firma wykupiła prawa do nazwy wieży i teraz na prawie wszystkich mapach i materiałach widnieje nowa nazwa z dopiskiem „dawniej Sears”; chyba trudno będzie im wykorzenić ze zbiorowej świadomości dawną nazwę). Wszędzie tłumy ludzi, policji i pracowników drogowych kierujących ruchem. Widać też liczne wozy transmisyjne. Wkrótce wyjaśnia się, że to zamieszanie nie jest typowe. Dzisiaj w centrum miasta Oprah Winfrey urządza „Kick off party”, czyli koncert na rozpoczęcie nowego sezonu jej programów. Kilka „bloków” wzdłuż ulicy Madison jest odgrodzonych barierkami a na ogromnej scenie występują różni artyści. Muzyka odbija się echem od ścian budynków przez co wrażenie przebywania na dnie jakiegoś ogromnego kanionu jeszcze się pogłębia. Próbując dotrzeć na koncert musimy okrążyć parę dużych budynków, ale jednocześnie przekraczamy rzekę Chicago. Widok jest niesamowity. Co kilkaset metrów zwodzony most. W zasięgu wzroku widzimy ich kilkanaście. W pobliżu dostrzegamy kilkudziesięciopiętrowy apartamentowiec. Kilkanaście dolnych kondygnacji zajmuje parking. Wysoko nad przepaścią wystają tyły samochodów. Wygląda to jak ogromne gniazdo os, gdy te wieczorem idą spać i widać tylko ich wystające odwłoki.

Słońce już zaszło, ale w przeciwieństwie do SF (no cóż, ze względu na to, że zwiedzamy tylko dwa duże miasta, nie licząc Salt Lake City, jesteśmy skazani na to ograniczone porównywanie) wciąż jest ciepło. Udaje się nam wreszcie dotrzeć do wejścia na koncert, lecz niestety trafiamy na same jego zakończenie. Mimo to z odległości kilkuset metrów udaje się nam dostrzec słynną celebrytkę. Poza tym wszędzie są rozstawione ekrany, więc można obserwować wydarzenia, jakby się stało obok sceny. Nad tym wszystkim mrocznie góruje Sears Tower. Wieczorem wieża jeszcze bardziej przypomina głowę Batmana a jej szczyt spowija tuman chmur nadciągających znad jeziora. Wraz z zapadaniem zmroku kolejne, białe chmury otaczają szczyty coraz to niższych wieżowców. W połączeniu z bijącymi od dołu światłami efekt jest niesamowity. Zmęczeni długim marszem odnajdujemy niebieską linię kolejki i wracamy do hotelu. Okazuje się, że ze stacji mamy jeszcze prawie kilometr do przejścia. Ciekawe, jak jutro damy sobie radę z bagażami. Może być mały problem.

wtorek, 8 września 2009

Dzień 28 czyli wśród łanów zboża i kukurydzy

W końcu zdecydowaliśmy się zjechać z autostrady. Znowu jedziemy wśród pól obsianych zbożem i kukurydzą, mijając co jakiś czas małe miasteczka i farmy z zabudowaniami gospodarczymi. Poszczególne stany chwalą się charakterystycznymi dla nich rzeczami, umieszczając je w tle tablic rejestracyjnych samochodów. Nasz chevy jest zarejestrowany w Illinois i na jego blachach widnieje napis „Land of Lincoln” oraz popiersie tego prezydenta. Tablice Nowego Meksyku przedstawiają żółte słońce, pomarańczową pustynię i kaktusy. W Utah na prawie każdej rejestracji widać łuk skalny z Arches National Park. W niedawno opuszczonej Południowej Dakocie z tablic spoglądają cztery kamienne oblicza prezydentów. A w Iowa, które teraz przemierzamy, tłem dla blach samochodów są silosy zbożowe. Tym właśnie szczyci się ten region.

Ponieważ wczoraj skończył się nam chleb, wyruszyliśmy bez śniadania postanawiając zjeść coś po drodze. Okazuje się to dosyć trudnym zadaniem – dzisiaj Labor Day i wiele przydrożnych barów oraz restauracyjek jest zamkniętych. Na szczęście w Osage dostrzegamy otwartego Subway’a. Zamawiamy jedną kanapkę „One foot long” (długości jednej stopy) i po chwili czujemy, że śmierć głodowa już nam nie grozi. Niestety w Subway’u nie mają kawy, bez której Gosia nie może się rano obejść (przyznaję, też podpijam z jej kubka). Podjeżdżamy więc pod znajdującą się zaraz obok stację i po chwili wychodzimy z dużą czarną i paroma słodyczami. Jestem szczęśliwy, bo znalazłem coś przypominającego bounty – małe kokosowe batoniki oblane czekoladą i z migdałem na wierzchu. Przycupnęliśmy sobie na krawężniku i w porannym słońcu delektowaliśmy się kawą. Od razu przypomniałem sobie naszą wyprawę do Francji sprzed kilkunastu lat, podczas której bounty były moim ulubionym przysmakiem a konsumowałem je w podobnych okolicznościach.

Osage to małe senne miasteczko. Przed sklepikami i biurami rozlokowanymi wzdłuż szerokiej Main Street widać wystawionych wiele produktów rolnych – dynie, snopki zboża, owoce. Chyba przygotowują się do czegoś w rodzaju dożynek. Co ciekawe, na prowincji nie zauważyliśmy w ogóle małych sklepików spożywczych, które są nieodłącznym elementem polskich wsi i miasteczek. Duże zakupy robi się tu w supermarketach a mniejsze na stacji benzynowej. Na tej, na której kupiliśmy kawę, można było nabyć również owoce, chleb i nabiał. W ogóle na stacji jest spory ruch – większość lokali w mieście pozamykana, a przecież trzeba zjeść śniadanie. Widzimy więc sporo młodzieży i rodzin wychodzących ze sklepu z kubkami pepsi z lodem i hamburgerami.

***

Pionierzy dążący na zachód musieli mierzyć się z różnymi przeciwnościami. Ich podróż spowalniały góry, śnieżyce i deszcze, pustynie oraz choroby dziesiątkujące ludzi i zwierzęta. My kierując się w drugą stronę, czyli na wschód, poruszamy się wygodną autostradą, góry zostały za nami a piękna pogoda towarzyszy nam przez cały czasy. Jednak na naszej drodze stanęły nie przeciwności losu bądź siły natury, lecz centra handlowe. Dzisiaj po raz kolejny musiałem się zmierzyć z tym przebrzydłym wynalazkiem. Po dojechaniu do Dubuque na granicy stanów Iowa i Illinois zatrzymujemy się w Kennedy Mall. I znowu półki z ciuchami, gadżetami i innymi cudami. Jedyny jasny punkt w tej fazie naszej podróży stanowi krótka przerwa na posiłek. Jemy pizzę w kawałkach, czyli jakby powiedzieli we Włoszech „al taglio”.

Na szczęście w Labor Day centrum handlowe jest otwarte tylko do 18. Ruszamy więc dalej w stronę Rockford. Po przejechaniu Missisipi krajobraz zmienia się diametralnie. Droga staje się kręta a za każdym zakrętem wyłaniają się osiedla. Można powiedzieć, że klimaty są coraz bardziej europejskie. Planowaliśmy dotrzeć do tego miasta, jednak po drodze zauważamy kemping w miejscowości Lena. Rozstawiliśmy już namiot i jesteśmy zadowoleni z wyboru. Kemping jest przytulny a obsługa miła. Od Chicago dzieli nas już tylko jakieś sto kilkadziesiąt kilometrów. Jutro też rozstaniemy się z naszym wiernym chevy.

poniedziałek, 7 września 2009

Dzień 27 czyli Drank nach Osten

Cel dzisiaj mamy jeden, a jest nim parcie na wschód, jak najbliżej Chicago. Po spokojnej nocy ponownie włączamy się do ruchu na międzystanowej 90. Przed nami krajobrazy coraz bardziej przypominające okolice Chicago a tym samym Polskę. Wokół zielone pola obsadzone głównie kukurydzą, gdzieniegdzie kępy drzew i grupy zabudowań. Co kawałek nad ziemią sterczą wysokie elewatory zbożowe. Stodoły mają tutaj charakterystyczne łukowato wygięte dachy. Wiele z nich jest w ruinie – przysiadły na ziemi jedną stroną jak koń, który nie ma już siły iść. Ale nikt jakoś nie kwapi się, by je wyburzyć. Może konserwator zabytków nie pozwala – przecież tu wszystkie rzeczy starsze niż 50 lat to „historic place”.

Jedynym urozmaiceniem, jakie fundujemy sobie na dzisiejszej trasie jest Sioux Falls. W przydrożnym Visitors Center Gosia bierze ulotki, z których wynika, że miasto to zawdzięcza swoją nazwę wodospadom, które przepływają pośród skał z czerwono - różowego marmuru. Rzeczywiście, gdy dotarliśmy na miejsce przed nami pojawił się ładnie wypielęgnowany park z przepływającą środkiem rzeką. Na odcinku kilkuset metrów tworzyły się malownicze kaskady. Szkoda tylko, że woda nie wyglądała na zbyt czystą. Wszędzie kręciło się sporo osób – pewnie próbowali sobie jakoś zagospodarować ostatni weekend lata.

Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszamy dalej, na najtrudniejszy dzisiaj etap, czyli przejście przez centrum handlowe. Od początku pobytu Gosia męczy mnie, że nie pozwalam jej chodzić po sklepach i kupować pamiątek. Obiecałem, że poświęcimy na to cały dzień w Chicago, ale tam też może być kłopot, bo we wtorek po południu musimy zdać samochód i nie do końca wiemy, jak będziemy się poruszać po mieście. Dlatego, żeby ją trochę udobruchać wstąpiliśmy na dwie godziny do Empire Mall. Cóż tu pisać. To centrum handlowe nie jest zbyt duże (proporcjonalne do miejscowości, w której się zatrzymaliśmy) i przypomina to, co wszyscy od kilku lat widzimy już w Polsce – długie pasaże a wzdłuż nich liczne sklepy z ciuchami, elektroniką, sprzętem domowym itp. Zwłaszcza sklepy z ubraniami są praktycznie identyczne jak popularne u nas „sieciówki” typu Reserved czy House – wszędzie mnóstwo wieszaków, regałów i stołów z koszulkami, sukienkami, spodniami itp. Są jednak pewne różnice. Na przykład na otwartej przestrzeni wzdłuż pasażu widzieliśmy salon kosmetyczny, w którym starsze panie bez krempacji wyciągają swoje stópki w stronę latynoskich pedicurzystek. W następnym korytarzu dostrzegamy kolejny ewenement – wśród szeregu sklepów, z pozoru niczym się nie wyróżniając, pojawia się nagle witryna z napisami „Air Force” i „Navy”. To punkt naboru do amerykańskiego wojska. Widać rekrutowanie do armii jest tu teraz takim samym biznesem jak sprzedawanie sukienek i obcinanie paznokci.

W Visitors Center, w którym zatrzymaliśmy się przed wjazdem do Sioux Falls, Gosia zabrała gazetkę z kuponami. Jeden z nich informował, że po odwiedzeniu punktu obsługi gości w centrum handlowym Empire Mall i przedstawieniu kuponu otrzymamy książeczkę rabatową na większość znajdujących się tam sklepów. Postanawiamy spróbować. Rzeczywiście, po okazaniu kuponu i prawa jazdy (trzeba się wykazać, że nie jest się miejscowym, bo oferta ich nie obejmuje) otrzymaliśmy małą książeczkę z odcinkami rabatowymi. Nasze zakupy były skromne, ale i tak zaoszczędziliśmy parę dolarów.

Po wyjściu z centrum zaczęliśmy rozważać, czy wracać na autostradę, czy też może zapuścić się w głąb kraju. Jednak znowu do głosu dochodzi rozsądek i wracamy na międzystanową. Udaje się nam zrobić jeszcze ponad dwieście kilometrów zanim docieramy na kemping za Albert Lea. Widać, że klimat zmienił się zdecydowanie – wokoło dużo drzew a wszędzie zielona i mokra od rosy trawa. Jest też chłodniej.

niedziela, 6 września 2009

Dzień 26 czyli szlakiem skalnych posągów

Doczytałem dzisiaj, skąd wzięła się nazwa Ten Sleep. Okolica, w której znajduje się obecnie ta miejscowość leżała w połowie drogi między dwoma osadami Siouxów - nad rzekami Plate i Clark’s Fork. Droga między tymi osiedlami trwała dwadzieścia dni, czyli koniecznych było dwadzieścia noclegów. W połowie drogi wypadał dziesiąty nocleg, czyli "ten sleep". Zastanawiam się, ile czasu potrzebowali kiedyś traperzy i pionierzy, by przebyć góry Big Horn, które my przejechaliśmy w niecałe dwie godziny. Kilka dni, kilka tygodni?

Ruszamy „na głodniaka” dalej w stronę Południowej Dakoty a konkretnie do Custer, w pobliżu którego znajdują się ogromna skalna rzeźba indiańskiego wodza Crazy Horse’a oraz do Mount Rushmore, gdzie skalną ścianę zdobią jeszcze słynniejsze cztery oblicza prezydentów. Przystajemy na chwilę, gdy dostrzegamy młodzież grającą w football amerykański. Chociaż nic z tego nie rozumiemy, widać, że wszyscy świetnie się bawią. W końcu jednak nasze żołądki coraz głośniej zaczynają się domagać posiłku, więc zatrzymujemy się na jednym z miejsc postojowych. Amerykanie uwielbiają podkreślać każdy element swojej historii – również tutaj natykamy się na tablicę pamiątkową informującą, że tędy właśnie przebiegał słynny szlak pędzenia bydła, ciągnący się aż z Teksasu. Napis głosi: „Szlak teksański w latach 1866 – 1897. Wzdłuż tego szlaku pędzono stada bydła z odległego Teksasu, które miały zastąpić szybko znikające (dosłownie: vanishing) bizony i pomóc budować cywilizację na północno-zachodnich równinach”. Ładnie powiedziane – „znikające”. To zdanie chyba najlepiej opisuje procesy, jakie w ciągu tych kilkudziesięciu lat zachodziły na dawnych terenach indiańskich.

Ale historia historią a tu kiszki marsza grają. Jak zwykle wyciągamy wszystkie gary i reklamówki, po czym rozkładamy je na stoliku. Do naszych posiłków przywiązujemy chyba coraz mniejszą wagę, bo przy śniadaniu w dzień targowy takie toczą się rozmowy:

- Gdzie jest moja łyżeczka do kawy? – pyta Gosia
- Chyba jem nią tuńczyka. – odpowiadam po namyśle.
- To czym mam zamieszać kawę?
- Spróbuj uchwytem od widelca.
- Ale on jest jakiś cały ulepiony.
- Nie przejmuj się, to już wyschło.
- Ale w kawie mi się rozpuści.

Zanim dojechaliśmy na parking w kilku punktach przy drodze dostrzegłem drogowskazy reklamujące Devils Tower (Diabelska Wieża). Nazwa intrygująca, ale nie mogłem sobie przypomnieć, żebym o niej coś czytał w którymś przewodniku. Dopiero na postoju na jednej z tablic informacyjnych widzę zdjęcie, które od razu przywołuje właściwe skojarzenie. To przecież słynna skała, na której rozgrywa się akcja filmu „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Do dzisiaj pamiętam, jakie wrażenie wywarł na mnie ten film i mroczna góra, na której lądował statek kosmitów. Zastanawiamy się przez chwilę, czy nie podjechać pod nią, ale rozsądek zwycięża. Musielibyśmy dodatkowo zrobić około stu kilometrów.

Ruszamy więc w stronę Custer, gdzie znajdują się dwie główne atrakcje naszego dzisiejszego dnia. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że i tu legenda obrosła komercyjną otoczką. W maleńkim Custer i okolicy swoje hotele mają chyba wszystkie amerykańskie sieci. Co kawałek restauracja, kwatery i inne atrakcje. Natykamy się między innymi na miasteczko jaskiniowców Bedrock, do którego zapraszają nas Fred i Willma. Nie wchodzimy do środka, ale przed wejściem kupujemy kawę w drive-thru identycznym, jak pojawiający się w czołówce tej kreskówki, gdy Flinstonowie jadą do kina.


W końcu docieramy do monumentu Crazy Horse’a. Już z odległości kilku kilometrów widać pośród zielonych wzgórz jego skalną głowę. Po dojechaniu na miejsce zgodnie z oczekiwaniami witają nas bramki, w których musimy zapłacić po 10 dolarów od osoby. Następnie szeroką, dwupasmową drogą podjeżdżamy na parking, z którego widać jedynie część pomnika, gdyż ten znajduje się jeszcze jakieś 800 metrów dalej. Podchodzimy pod autobus dowożący do podnóża góry, a tu okazuje się, że znowu trzeba zapłacić cztery dolary za przejażdżkę. Mając ciągle w pamięci nasze doświadczenia z Indianami Navajo i Antelope Canyon rzucam zezłoszczony w stronę kierowcy, „A więc znowu zapłaciliśmy dwadzieścia dolarów za parking”. Ten grzecznie wyjaśnia mi, że oprócz wjazdu na parking mam opłacony wstęp do Visitors Center, muzeum oraz pokaz filmu o budowie pomnika. Rzeczywiście, wraz z odkrywaniem kolejnych pomieszczeń centrum kajam się coraz bardziej. Co więcej, w trakcie filmu poglądowego pani Ruth Ziolkowski wyjaśnia mi, że pieniądze z biletów są przeznaczane na kontynuację budowy i planowane centrum indiańskie (w którym ma być uniwersytet, hotele, klinika a nawet lotnisko), więc ostatecznie pokonany prawie na kolanach przepraszam Gosię za swoje naganne zachowanie.

Ale po głowie ciągle kręci się jakiś złośliwy chochlik. Zanim poszliśmy zobaczyć film (swoją drogą polecam) zagaduję jednego z pracowników centrum, czy rodzina Ziolkowskich dalej zajmuje się budową. „Oczywiście, po śmierci męża pani Ruth Ziolkowski została prezesem korporacji i pomaga jej siedmioro z ich dziesięciorga dzieci” – odpowiada uprzejmie mój rozmówca. „A czy wiadomy jest termin zakończenia budowy?” – kontynuuję pytanie. „Niestety nie. Ze względu na niewiadome związane z pogodą, finansami oraz samą technologią nie da się określić czasu zakończenia.” W tym momencie od razu przypomniał mi się George R.R. Martin, autor wieloksięgu „Pieśni lodu i ognia”. Napisał pięć świetnych tomów, po których akcja urywa się dramatycznie. Teraz od kilku lat czytelnicy czekają na kontynuację, której wydanie jest z roku na rok przekładane. Nie ma to jak umiejętnie podtrzymywane napięcie. Faktem jednak jest, że postęp prac jest widoczny w perspektywie dziesiątek lat, co bardzo dobrze obrazuje ekspozycja pokazująca na zdjęciach stopniowe wyłanianie się docelowych kształtów.

Centrum jest naprawdę profesjonalnie zorganizowane. To już nie partyzantka Navajo, ale potężny przemysł. Odwiedzamy liczne sale pełne eksponatów muzealnych. W szczególności szukamy jakichś polskich akcentów, które mógł pozostawić po sobie Ziółkowski. Wreszcie są. W jednej z sal znajdujemy piękną rzeźbę Orła Białego oraz zdjęcie rodziny Ziółkowskich z papieżem Janem Pawłem II. W innych salach mnóstwo pamiątek. W kolejnym z pomieszczeń można podejrzeć, jak powstają niektóre z tych wyrobów – przy warsztatach siedzi grupa Indian produkujących biżuterię, zabawki, strzały i fujarki. Na fali skruchy kupujemy jeszcze dwa drobiazgi. Gosia rozgląda się za biżuterią, ale ceny są poza naszym zasięgiem. Wreszcie na pocieszenie kupuje sobie dwa malutkie kolczyki za 12 dolarów.

Jak już wspomniałem, warto zobaczyć dokument o dziele Korczaka Ziółkowskiego. W jednej z dwu sal kinowych co kilkanaście minut wyświetlane są filmy opisujące historię rozpoczęcia rzeźbienia oraz jego dalszy przebieg. Ziółkowski od dziecka wykazywał duży talent rzeźbiarski. W 1932 zdobył nawet pierwszą nagrodę na wystawie światowej za popiersie Paderewskiego. W 1939 Gutzon Borglum zatrudnił go przy tworzeniu słynnych głów prezydentów, gdzie Ziółkowski nauczył się rzeźbienia na wielką skalę przy użyciu młota pneumatycznego i dynamitu. W trakcie pracy w Mount Rushmore wodzowie indiańscy z plemienia Oglala Lakota zwrócili się do niego z prośbą o zaprojektowanie pomnika ich słynnego wodza Crazy Horse’a. Podobno jako dobry omen potraktowali oni fakt, że Korczak urodził się w tym samym dniu i miesiącu, co ich słynny przywódca. Korczak entuzjastycznie podjął się tego zadania. Na archiwalnych nagraniach widać, że był to człowiek o dużym poczuciu humoru. Najzabawniejsza jest opowieść Ziółkowskiego o pierwszych latach pracy, kiedy to za parę dolarów kupił stary kompresor, a następnie przeciągnął z niego wąż na sam szczyt, gdzie podłączał go młota pneumatycznego. Po załączeniu kompresora musiał wejść kilkusetszczeblową drabiną na górę. Tam po chwili pracy okazywało się, że kompresor siada. Musiał więc schodzić na dół, ponownie go uruchamiać i znowu się wspinać. I tak kilka razy dziennie. Ziółkowski ze śmiechem wspomina: „Gdy kompresor siadał słyszałem takie coraz wolniejsze: kaput, kaput, kaput, kaput...”. Ciekawe ile osób oglądających ten film wiedziało, co znaczy to słowo? Budowa twa już ponad 60 lat. Po skończeniu Crazy Horse będzie największym pomnikiem na świecie (większym niż piramidy egipskie, a popiersia wszystkich czterech prezydentów z Mount Rushmore dałoby się zmieścić na samej głowie Wodza).

Po wizycie u Szalonego Konia przyszedł czas, by odwiedzić prezydentów. Jednak w ich przypadku zastosowaliśmy wariant minimalistyczny, czyli zdjęcia z drogi. Udało się nam zrobić kilka, mimo, że wszystko jest tu tak pomyślane, żeby konieczny był wjazd za opłatą na teren ośrodka. Stwierdziliśmy jednak, że atrakcja jest w sumie podobna i wystarczy, że zasponsorowaliśmy już Indian a rząd amerykański poradzi sobie bez nas. Swoją drogą, wybudowanie dwóch tego typu monumentów jest jeszcze jednym z przejawów konfliktu między rdzennymi a napływowymi amerykanami. Indianie decydując się na budowę Crazy Horse’a chcieli pokazać, że też mieli wielkich wodzów. Ponadto Crazy Horse zginął w walce, gdyż nigdy nie zgodził się na zamknięcie w rezerwacie. Do tej pory rząd amerykański kilka razy proponował dziesiątki milionów dolarów na kontynuację budowy, jednak rodzina Ziółkowskich i Indianie Lakota zawsze odmawiają, chcąc zachować niezależność.

Wreszcie znowu w drogę. Teren coraz bardziej się wypłaszcza – już definitywnie pożegnaliśmy góry i przed nami ponownie wielkie równiny. Dochodzi 21, gdy decydujemy się na nocleg. Trafiamy na przyjemny kemping KOA za Belivedere. Teren zadbany i czyste łazienki. Jedynie wjazd jest trochę nietypowy – trzeba najpierw zadzwonić na interkom, przez który właściciel kempingu podaje kod otwierający bramę. W ogóle to pan jest bardzo zasadniczy – elektrycznym wózkiem podprowadza nas aż do samej kwaterki i dokładnie wyjaśnia, co i gdzie możemy znaleźć.

Swoją drogą chyba idzie ciężka zima, bo Indianie już trzeci rok zbierają chrust.

sobota, 5 września 2009

Dzień 25 czyli przez kraj Buffalo Billa

Niedźwiedzie nie przyszły, za to zmarzliśmy strasznie. Temperatura w nocy spadła prawie do zera. Wystarczyło wyściubić rękę ze śpiwora i od razu czuło się przejmujący chłód. Nic dziwnego – jesteśmy na wysokości ponad 2500 metrów. Jemy szybkie śniadanko, pakujemy się i znowu w drogę. Chcemy jeszcze zobaczyć kilka pobliskich gorących źródeł i ruszyć dalej na wschód w stronę Cody.

Gorące źródła znowu nas zachwyciły. Niektóre z „oczek wodnych”, które dzisiaj widzieliśmy mają ponad szesnaście metrów głębokości a woda w nich jest tak przezroczysta, że widać całą głębię. Zatrzymaliśmy się w pobliżu jeziora Yellowstone – tutaj gorące źródła schodzą aż nad samą taflę wody. Przy samym brzegu widać coś w rodzaju małych wulkaników, w których bulgocze wrzątek. Podobno wędkarze gotowali w nich kiedyś ryby nawet bez ściągania z haczyka. Niektóre gejzery znajdują się już pod taflą jeziora – ich obecność zaznacza tylko falująca na powierzchni woda.




W końcu żegnamy się z tymi diabelskimi atrakcjami i ruszamy w stronę wejścia wschodniego. W pewnym momencie drogę przegradzają trzy pomarańczowe słupki a z boku stoi żółta tablica z napisem „Caution! Wildlife on the road” (Uwaga! Dzikie zwierzęta na drodze). Niespecjalnie się tym przejmujemy i jedziemy dalej. Nagle dostrzegamy grupę samochodów, które zatrzymały się na drodze, a przed nimi, zajmując cały pas stoi nieruchomo potężny bizon. Po drugiej stronie szosy wyleguje się, pasie lub przechadza kilkadziesiąt innych sztuk. Ten, który zagrodził drogę to chyba przewodnik stada – jest potężnie zbudowany a kłąb porasta gęsta brunatna grzywa. W końcu po chwili wahania pierwsze samochody decydują się przejechać. My również ruszamy i w odległości trzech metrów mijamy sapiącego potwora. Za kilka mil podobne spotkanie – najpierw stadko składające się z kilkunastu sztuk a potem samotny samiec, który zaraz za nami przechodzi dostojnie przez drogę.

Po przekroczeniu wejścia wschodniego do parku spodziewaliśmy się, że podobnie jak na zachodniej stronie od razu wrócimy do cywilizacji. Jednak znowu dajemy się zaskoczyć. Opuszczając Yellowstone od razu trafiamy do Shoshone National Forest, co oznacza wielomilowy przejazd przez górskie pasmo Absaroka Range. Tym razem to głównie zjazd w dół krętymi serpentynami. Wreszcie po dotarciu do Cody roztacza się przed nami rozległa równina Bighorn Basin. Mimo to wciąż otaczają nas piękne krajobrazy. Przy wjeździe do miasta rzucają się w oczy plakaty z charakterystycznym kowbojem w zawiniętym z jednej strony kapeluszu i hiszpańską bródką oraz wąsami. Pierwsze skojarzenie, to że widzimy jednego z czterech muszkieterów. Pan na zdjęciach to jednak nie kto inny jak słynny William Frederic Cody, jeden z założycieli tego miasta, znany lepiej jako Buffalo Bill, który swój przydomek zdobył dzięki wybiciu 4860 sztuk bizonów w ciągu osiemnastu miesięcy. Dzisiaj mało kto pamięta mu ten holocaust wśród zwierząt, oficjalnie zabijanych na potrzeby aprowizacji robotników budujących kolej transoceaniczną. Cody chwalił się, że w swoim życiu miał kilkanaście zawodów (takich jak poganiacz bydła, traper, jeździec poczty Pony Express, a nawet menadżer hotelu), choć nie wszystkie zostały potwierdzone. Walczył z Indianami, służył w armii, w 1872 był przewodnikiem polowania zorganizowanego dla wielkiego księcia Aleksieja Aleksandrowicza, założył i przez wiele lat prowadził coś w rodzaju cyrku, nazwanego Buffalo Bill Wild West, w którym prawdziwi Indianie i prawdziwi kowboje inscenizowali bitwy oraz polowania na bizony (też prawdziwe). Na początku dwudziestego wieku występował nawet w pierwszych filmach o Dzikim Zachodzie. Słowem postać, której życiorys wystarczyłby na kilka filmów (i chyba tyle też powstało).

Zaraz za Cody jedziemy płaskowyżem w stronę Ten Sleep – niewielkiego miasteczka, które jak głosi tablica przy wjeździe zamieszkuje tylko 350 mieszkańców, w większości spadkobiercy rodzin, które założyły tę osadę. Zastanawiam się, skąd taka dziwna nazwa (dziesięć snów, dziesięć noclegów). Prawdopodobną odpowiedź znajduję za kilkanaście kilometrów. Właśnie dojeżdżamy do podnóży Big Horn, kolejnego pasma Gór Skalistych. Nagle przed nami wyrasta duża żółta tablica z napisem „Road closed when flashing. Return to Ten Sleep” (Droga zamknięta jeżeli światła migają. Zawróć do Ten Sleep). Czyżby ktoś kiedyś, jak w „Dniu świstaka” musiał tu spędzić dziesięć nocy, zanim udało mu się opuścić miejscowość zasypaną śniegiem? Im dalej tym gorzej. Droga pnie się coraz stromiej w górę. Zaczynają się serpentyny. Znaki ostrzegające o zakrętach przedstawiają symbole poskręcane jak przypiekana dżdżownica. Co kawałek tablica z napisem „Sharp curves” (te znaki spotykaliśmy już wcześniej i nadaliśmy im roboczą nazwę „ostre dz**ki”). I tak przez kilkanaście mil. Dodatkowe emocje zapewniają ciemności i zwierzęta widoczne co chwila na poboczach. Cieszymy się, że księżyc jest właśnie w pełni, dzięki czemu mamy znacznie lepszą widoczność. Za przełęczą sytuacja powtarza się, tylko w drugą stronę. Co chwila widać napisy dla ciężarówek „Use lower gear” (używać niższego biegu) oraz „Runaway truck ramp” (pas ucieczkowy dla ciężarówek, którym spaliły się hamulce – jest on wypełniony hałdami żwiru, które mają ułatwić zatrzymanie rozpędzonego samochodu). Gosia kuli się na swoim fotelu i marudzi, że nie zostaliśmy na kempingu w Ten Sleep (a rzuciłem taką propozycję). Ale przecież prawdziwy macho nie cofa się w połowie drogi! W końcu docieramy do Buffalo, gdzie decydujemy się na pierwszy z brzegu motelik. Na szczęście jest całkiem w porządku, więc możemy trochę odespać zaległości.

piątek, 4 września 2009

Dzień 24 czyli u gorących źródeł

Rano łazienki były dalej zamknięte. Zagadnąłem więc jednego z kamperowców, który wyjaśnił mi, że właściciele kempingu mieszkają w znajdującym się obok domu. Dzięki temu po chwili miła starsza właścicielka otworzyła drzwi do pryszniców, jednocześnie tłumacząc, dlaczego były zamknięte: „Kemping jest tak blisko drogi, że przejeżdżające samochody zatrzymują się i korzystają z naszych łazienek. Raz całkiem je zalali.” My w każdym razie cieszymy się, że wreszcie można się wykąpać. Zgodnie z opisem w przewodniku jest tu też pralnia. Gosia szczęśliwa wrzuca do maszyny wszystkie niezbędne rzeczy, czyli po prostu wszystko. Przy okazji odkrywamy, że proszek wsypuje się do specjalnego otworu w środku bębna – już wiemy, dlaczego nasze pierwsze pranie było niespecjalnie udane. A potem jeszcze suszenia. Po trzecim pranie wciąż wilgotne a nam już skończyły się ćwierćdolarówki. Stawiam sprawę na ostrzu noża – albo przez cały dzień będziemy suszyć pranie, albo Yellowstone. W końcu Gosia poddaje się, rozkładamy najpotrzebniejsze ciuchy na tylnym siedzeniu i ruszamy. Teraz już całkiem wyglądamy jak wóz cygański.

Wjazd do Yellowstone od strony zachodniej jest trochę zaskakujący. Najpierw kilka miejscowości, jakaś rzeka, nic specjalnego. W pobliżu jednego z kempingów znajdujemy pralnię z porządną suszarką, oraz sklep „Last Chance General Store” – sklep ostatniej szansy. Przestraszeni perspektywą zbliżającej się głuszy, robimy najpilniejsze zakupy. Okazuje się jednak, że to tylko chwyt reklamowy. Dojeżdżając do parku trafiamy na ośrodek turystyczny o prostej lecz wszystko mówiącej nazwie West Yellowstone, w którym pomiędzy licznymi hotelami i restauracjami jest też parę sklepów.

Ponieważ pora zrobiła się słuszna, postanawiamy coś przekąsić. Od nieudanego podejścia przed Los Angeles ciągle chodzi za nami pizza, więc uważnie rozglądamy się po szerokiej, pełnej reklam ulicy. Wreszcie jest. Wchodzimy do przytulnego wnętrza (uwaga: ceny w lokalu są zwykle wprost proporcjonalne do jego przytulności), gdzie miła szefowa sali prowadzi nas do stolika. Oczywiście na początek pytanie o napoje. Uzgadniamy z Gosią po polsku, na co dziewczyna rzuca „O, Polacy”. Jak się później okazało, była to Magda, która od kilku już lat wraz z mężem przebywa w USA. Skrzętnie korzystamy z okazji i wymieniamy się naszymi spostrzeżeniami. Magda też jest skora do rozmowy – widać , że bardzo tęskni za krajem i jest rozdarta między chęcią powrotu a obawą przed brakiem perspektyw w Polsce. Uspokajamy ją, gdy mówi, że jest przerażona tym, co ogląda we wiadomościach. „My też oglądając informacje o Stanach Zjednoczonych słyszymy tylko o katastrofach, strzelaninach w szkołach i świńskiej grypie. A jak na razie nie widzieliśmy jeszcze ani jednego pistoletu”.

Magda, mimo że mieszka w USA już kilka lat, wciąż nie może przyzwyczaić się do tutejszego jedzenia. Mówi, że niektóre produkty sprowadzają specjalnie z Chicago, bo na miejscu nie można ich dostać. Stara się też uczyć swoje dziecko spożywania zdrowych posiłków, ale boi się, co będzie, gdy pójdzie do szkoły – „Tam dają tylko Kentucky Chicken i hamburgery a prawo stanowe nie zezwala, żebym dziecko przynosiło do szkoły własne jedzenie”. Tak jak my nie jest w stanie przełknąć kluskowatego, słodkawego amerykańskiego chleba, który w kilkudziesięciu jednakowo smakujących odmianach zalega całe regały supermarketów. „W restauracjach też nie ma wielkiego wyboru – większość oferuje hamburgery, tortille – coś, co można szybko podgrzać lub usmażyć na głębokim tłuszczu. W szkołach co prawda serwują również zieloną sałatę, ale dzieci w ogóle tego nie chcą jeść”. Z drugiej strony, dodaje Magda, gdy wspomina amerykanom, jak wyglądają polskie posiłki, ci patrzą na nią zdegustowani – Zepsute (zsiadłe) mleko? Gotowane warzywa (tu je się głównie surowe)? Zupa z buraków? Pytamy się, czy to prawda, że w USA dużą wagę przywiązuje się obecnie do programów zdrowotnych i uczenia się zdrowego odżywiania. Magda macha zrezygnowana ręką. „Moja koleżanka ma córkę – 165 centymetrów zrostu i 99 kilogramów wagi. Ostatnio skarżyła się, że bolą ją kolana. Mówię jej więc, żeby postarała się trochę schudnąć a ona na to, że lekarz jej powiedział, że ma otyłość genetyczną. Chciałam jej wyjaśnić, że genetyczna to może być skłonność do otyłości a nie sama otyłość, ale nie dotarło. Dalej zamawia podwójnego hamburgera i dla spokoju sumienia – coca colę light”.

Pytamy Magdę, jak odbiera wszechobecną tu klimatyzację. Z jej mimiki wnioskuję, że ma podobne do moich odczucia. Mówi, że początkowo nie mogła z nią wytrzymać. Do tej pory używała na przykład szkieł kontaktowych, teraz musi nosić okulary, bo oczy jej wysychają. Dodaję więc od siebie, że jeżeli coś doprowadzi do upadku tej cywilizacji amerykańskiej (myślę, że można użyć takiego terminu ze względu na jej odmienność w stosunku do cywilizacji europejskiej), to nie będą to terroryści spod znaku Al Kaidy, ani też meteoryt z filmu „Armageddon”. Przyczyną ich upadku będą niezdrowe jedzenie oraz właśnie klimatyzacja. Wszystkie motele, które do tej pory odwiedziliśmy (a jest już ich kilkanaście), w ogóle nie mają zaprojektowanej naturalnej wentylacji – za wszystko odpowiada mała hucząca skrzynka. Masz więc do wyboru – albo udusić się z gorąca, albo włączyć to zabójcze urządzenie, które wysusza powietrze i wytwarza uciążliwy hałas, nie mówiąc już o potencjalnej chorobie legionistów i innych drobnoustrojach. Jeżeli szybko czegoś nie wymyślą z tą klimatyzacją skończą jak starożytni rzymianie, którzy skretynieli pijąc wodę z akweduktów wykładanych ołowiem. Swoją drogą rzut oka na klimatyzator jest najlepszą i najszybszą metodą oceny standardu motelu, w którym chce się zagościć. W tych za 50 dolarów jest to zwykle jakiś stary, rozsypujących się rzęch, oblepiony tłustym kurzem i nie wiadomo czym jeszcze. W naszym dotychczas najlepszym hotelu, czyli Luxorze, klimatyzator pracował stosunkowo cicho, ale też wyłączaliśmy go na noc.

Ciekawe są też spostrzeżenia Magdy na temat stosunku amerykanów do pieniędzy. Takie pojęcia jak zapobiegliwość czy oszczędność właściwie dla nich nie istnieją. Jej koleżanka, lat trzydzieści parę i z czwórką dzieci, otrzymuje pomoc od państwa. Za zeszły rok dostała 8000 zwrotu podatku i chociaż nie miała pieniędzy innych pieniędzy, od razu kupiła sobie nowy samochód „bo chce mieć”. Na pytanie, „a z czego będzie teraz żyła”, odparła beztrosko, że przecież ma dwie karty kredytowe. I jak taki system ma się nie załamać?

Takim to sposobem nasza pogawędka przeciągnęła się na 2 godziny. Już dobrze po czwartej wjeżdżamy na teren parku. A tu kolejne cuda. Najpierw kilkanaście metrów od drogi natykamy się na stado pasących się jeleni. Na poboczu mnóstwo samochodów i tłumy „fotoreporterów”. A zwierzęta jakby przyuczone co chwila zmieniają ustawienie, żeby zapewnić nowe ujęcia. Za kilkanaście kilometrów stajemy znowu. Tym razem wreszcie trafiamy na skupisko gejzerów. Widok rzeczywiście jest kosmiczny. Z części otworów wylewa się krystalicznie czysta i gorąca woda, niektóre buchają parą lub tryskają wrzątkiem. Inne tylko syczą złowróżbnie, sugerując głębiny, z których dobywa się dźwięk. Kawałek dalej docieramy do czegoś przypominającego błotnistą sadzawkę wypełnioną gotującym się budyniem śmietankowym – na powierzchni co chwilę pękają bąble pełne pary wodnej. Do każdego z tych miejsc prowadzą drewniane kładki a w ziemię powbijane są co kawałek tabliczki ostrzegawcze „Zapadający się grunt”, „Nie schodź ze ścieżki”, „Ryzyko poparzenia”. Ja jednak jak niewierny Tomasz korzystam z faktu, że jeden z gorących strumyków przepływa pod kładką i wkładam rękę. Nie jest tak źle – na oko 50, 60 st. C. Nad wszystkim wznoszą się opary i zapach kojarzący się z ugotowanymi na twardo jajkami. Wcześniej myśleliśmy, że ma to związek z siarkowym charakterem gorących źródeł, z opisów na rozmieszczonych licznie tablicach wynika jednak, że zapach jest wynikiem procesów chemicznych zachodzących w bakteriach, które przystosowały się do życia w wysokich temperaturach. Również tęczowe kolory, które często widać na zdjęciach z Yellowstone nie wynikają z osadzania się różnych minerałów, lecz odpowiadają formom życia (lub jego braku), które rozwijają w różnych strefach temperaturowych gorącego źródła. Na przykład kolonie bakterii żyjących w bardzo wysokiej temperaturze mają kolor żółty.

I tak sobie jeździmy od niecki do niecki, podziwiając coraz to inne formy gejzerów. W pewnym momencie dostrzegamy w oddali coś jakby gruby pniak leżący wśród traw. Robię zdjęcie na maksymalnym zoomie, a następnie dodatkowo powiększam je w aparacie. Miałem rację – dostrzegliśmy naszego pierwszego bizona.

Dopiero po 19-tej docieramy do jednej z większych atrakcji Yellowstone, czyli gejzeru Old Faithful. W dosłownym tłumaczeniu jego nazwa oznacza „stary wierny”, ale tu bardziej chodzi o niezawodność – gejzer ten od wielu lat regularnie co 70 minut oferuje wspaniałe widowisko. Zgodnie z tablicą wystawioną przez rangersów następny wybuch ma być o 20:24 (plus/minus 10 minut). Mamy więc ostatnią dzisiaj okazja, by zobaczyć to zjawisko, bo powoli zapada zmierzch. Kręcimy się trochę po okolicy oglądając mniejsze i większe jeziorka oraz dymiące kratery, by o wyznaczonym czasie stawić się przed Old Faithul. W promieniu 100 metrów otaczają go dwa rzędy ławek, na których zgromadzili się już liczni turyści. Wreszcie z dokładnością co do minuty o 20:24 wybucha gejzer. W górę wznosi się coraz wyższy pióropusz pary i wrzątku, osiągając w apogeum kilkanaście metrów. Wszystko trwa około minuty. Usatysfakcjonowani wyruszamy na poszukiwanie kempingu. Tym razem mamy szczęście – jest dopiero czwartek a w piątek zaczyna się wielki weekend wycieczkowy amerykanów. Co roku, w pierwszy poniedziałek września obchodzą oni tzw. Labor Day (święto pracy). Jest więc doskonała okazja do zrobienia sobie ostatniego długiego weekendu w te wakacje. Magda powiedziała nam, że na piątek hotele w West Yellowstone są już w 95 procentach zarezerwowane. Gdybyśmy przyjechali tu dzień później nie byłoby szans na miejsce na kempingu, który i tak jest prawie pełny. Czeka nas kolejna noc emocji – tutaj naprawdę nie ma żartów z niedźwiedziami. W okolicznych górach żyją nie tylko „malutkie” niedźwiedzie brunatne, ale również prawdziwe grizzly. Przy wjeździe na kemping, w ubikacjach i nawet na stołach porozmieszczano szczegółowe instrukcje, zakazujące zostawiania na wierzchu żywności oraz naczyń, kosmetyków i wszystkiego co może być źródłem zapachów. Wszystkie rzeczy mogące zwabić misia należy trzymać cały czas w zamkniętym samochodzie i wyciągać tylko bezpośrednio przed użyciem. Zasady te należy stosować zarówno w nocy jak i w dzień. Otuchy dodają nam licznie rozbite w koło namioty i turyści, którzy zdają się w ogóle nie przejmować ostrzeżeniami.

czwartek, 3 września 2009

Dzień 23 czyli wielki wyścig

W końcu przyszło nam zapłacić za łażenie po kanionach, włóczenie się po kasynach i przesiadywanie nad oceanem. Mile są milami, nijak nie da się ich skrócić. Z góry przeprosiliśmy piękne stany Oregon i Idaho, przez które zamierzamy tylko przemknąć. Wkrótce za La Pine dotarliśmy do Bend, by ostatecznie skręcić na zachód w kierunku Burns i Ontario (już w stanie Idaho). Jedzie się tu przez ogromne pustkowia. Tylko co kilkadziesiąt mil pojawiają się maleńkie ludzkie osiedla z restauracyjką i stacją benzynową. W jednym z takich przydrożnych barów kupujemy kawę i lody. Widać, że chyba własnej produkcji, bo nie opłacałoby im się dowozić z najbliższego miasta odległego o ponad 100 mil.




Zatrzymujemy się na kolejnej stacyjce, bo Gosia znowu zauważa sklep z pamiątkami. Oczywiście w sklepie nie ma nic specjalnego, ale zaraz w sąsiednim pomieszczeniu dostrzegamy inny – z akcesoriami do łuków. Trochę nas dziwi, że na takim bezludzi jest specjalistyczny sklep sportowy, ale sprawa zaraz się wyjaśnia. Przed stacją parkują głównie pickupy a w każdym z nich postawny facet w stroju myśliwskim. Większość z nich, trzymając w ręku profesjonalnie wyglądające łuki bloczkowe, wchodzi do sklepu, który jednocześnie prowadzi serwis tego sprzętu. Zagaduję jednego z klientów, czy może mi wyjaśnić skąd tu te łuki. Okazuje się, że właśnie trwa sezon łowiecki na jelenie i łosie. Łuk, który prezentuje mi jego właściciel ma skuteczność rażenia do 50 jardów. Trafiliśmy na myśliwych – łuczników. Od razu przypomniały się nam jelonki stojące na drodze z Crater Lake. Z pewnością jest tu do czego strzelać.

Jedziemy płaską niecką otoczoną stromymi wzniesieniami. Odcinek między Bend a Ontario jest bardzo męczący ze względu na duże ograniczenie prędkości. Prostą jak drut i szeroką szosą można jechać maksymalnie 55 mil na godzinę (niecałe 90 km/h). Dopiero za Burns zaczynają się góry, ale niezbyt uciążliwe i można utrzymać dobre tempo. W pewnym momencie jadąca przed nami ciężarówka gwałtownie hamuje a przed nią widzimy tumany rudego kurzu. To osypała się skała ze stromego zbocza przy drodze.

Teren jest tak bezludny, że nie widać nawet patroli i większość kierowców przyciska mocniej pedał gazu. Ufając ich znajomości terenu my również przyspieszamy. Jednak na kilkadziesiąt mil przed Ontario pojawia się kilka patroli przyczajonych na poboczu. Mam nadzieję, że nie otrzymam pamiątkowego zdjęcia z podróży. Dojeżdżając do miasta z przerażeniem dostrzegamy jadący przed nami autobus szkolny z migającymi światłami. Czy możemy go wyprzedzić? A jeżeli tak to kiedy? Jak na złość nic przed nami nie jedzie, więc grzecznie przyczajamy się z tyłu. Wreszcie autobus staje. Zapalają się na nim kolejne światła, tym razem czerwone, więc wygląda prawie jak radiowóz. Od strony kierowcy nagle pojawia się migający czerwony znak STOP. Wszyscy zatrzymują się, nawet samochody jadące drugim pasem. Chyba dobrze, że nie szaleliśmy w pobliżu autobusu.

W Ontario zakupy i wreszcie wjeżdżamy na międzystanową 84. Tutaj na większości odcinków ograniczenie jest do 75 mph, więc możemy nadrobić trochę kilometrów. Zatrzymujemy się w najbliższym Welcome Center, gdzie Gosia znowu zabiera kilka ulotek a między nimi dobrej jakości mapę Idaho z zaznaczonymi atrakcjami turystycznymi. Żeby więc nie potraktować tego stanu tylko jako drogi tranzytowej na wschód, postanawiamy na chwilę zjechać z autostrady i podelektować się trasą widokową o wdzięcznej nazwie Thousand Springs (Tysiąc Źródeł). Okazuje się, że nazwa ta ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. W okolicach Buhl wzdłuż drogi ciągnie się skalisty klif, z którego spływają dziesiątki małych wodospadów. Sprawiają wrażenie, jakby tryskały prosto ze skalnej ściany. I tak podobno jest w rzeczywistości. Jedna z warstw podłoża jest tutaj pochodzenia wulkanicznego i ma strukturę pumeksu. Dziewięćdziesiąt mil dalej w tym pumeksie znika Lost River, która ponownie wypływa w postaci wodospadów spływających bezpośrednio do toczącej niżej swoje wody Snake River. Szkoda tylko, że dotarliśmy tam już po zachodzie słońca, więc zdjęcia nie będą zbyt udane.

Za Twin Falls ponownie wpadamy na autostradę, którą z niewielkimi przerwami mkniemy aż do Idaho Falls. Tam zjazd w stronę Rexburga, by dojechać jak najbliżej do Yellowstone. Z informatora, który Gosia zabrała z Visitors Center wynika, że jest tam kemping posiadający miejsce na namioty (co nie jest wcale takie oczywiste w przypadku amerykańskich kempingów – niektóre są tylko tak zwanymi RV Park, w których mogą parkować wyłącznie wielkie kampery). Na miejsce docieramy tuż przed dwunastą. Oczywiście wszystko jest pozamykane. Niestety łazienki też. Korzystamy więc z jednego z przyłączy dla kamperów i idziemy umyć zęby. Gosia już straciła nadzieję, że się dzisiaj wykąpie, a tu nagle niespodzianka – zawory przyłącza są tak dziwnie ustawione, że wprost na nią leje się struga zimnej wody. Gosia jest cała mokra od pasa w dół. Najpierw konsternacja a potem oboje wybuchamy śmiechem. Rano spróbujemy załatwić klucze od łazienki i zrobić pranie.