czwartek, 3 września 2009

Dzień 23 czyli wielki wyścig

W końcu przyszło nam zapłacić za łażenie po kanionach, włóczenie się po kasynach i przesiadywanie nad oceanem. Mile są milami, nijak nie da się ich skrócić. Z góry przeprosiliśmy piękne stany Oregon i Idaho, przez które zamierzamy tylko przemknąć. Wkrótce za La Pine dotarliśmy do Bend, by ostatecznie skręcić na zachód w kierunku Burns i Ontario (już w stanie Idaho). Jedzie się tu przez ogromne pustkowia. Tylko co kilkadziesiąt mil pojawiają się maleńkie ludzkie osiedla z restauracyjką i stacją benzynową. W jednym z takich przydrożnych barów kupujemy kawę i lody. Widać, że chyba własnej produkcji, bo nie opłacałoby im się dowozić z najbliższego miasta odległego o ponad 100 mil.




Zatrzymujemy się na kolejnej stacyjce, bo Gosia znowu zauważa sklep z pamiątkami. Oczywiście w sklepie nie ma nic specjalnego, ale zaraz w sąsiednim pomieszczeniu dostrzegamy inny – z akcesoriami do łuków. Trochę nas dziwi, że na takim bezludzi jest specjalistyczny sklep sportowy, ale sprawa zaraz się wyjaśnia. Przed stacją parkują głównie pickupy a w każdym z nich postawny facet w stroju myśliwskim. Większość z nich, trzymając w ręku profesjonalnie wyglądające łuki bloczkowe, wchodzi do sklepu, który jednocześnie prowadzi serwis tego sprzętu. Zagaduję jednego z klientów, czy może mi wyjaśnić skąd tu te łuki. Okazuje się, że właśnie trwa sezon łowiecki na jelenie i łosie. Łuk, który prezentuje mi jego właściciel ma skuteczność rażenia do 50 jardów. Trafiliśmy na myśliwych – łuczników. Od razu przypomniały się nam jelonki stojące na drodze z Crater Lake. Z pewnością jest tu do czego strzelać.

Jedziemy płaską niecką otoczoną stromymi wzniesieniami. Odcinek między Bend a Ontario jest bardzo męczący ze względu na duże ograniczenie prędkości. Prostą jak drut i szeroką szosą można jechać maksymalnie 55 mil na godzinę (niecałe 90 km/h). Dopiero za Burns zaczynają się góry, ale niezbyt uciążliwe i można utrzymać dobre tempo. W pewnym momencie jadąca przed nami ciężarówka gwałtownie hamuje a przed nią widzimy tumany rudego kurzu. To osypała się skała ze stromego zbocza przy drodze.

Teren jest tak bezludny, że nie widać nawet patroli i większość kierowców przyciska mocniej pedał gazu. Ufając ich znajomości terenu my również przyspieszamy. Jednak na kilkadziesiąt mil przed Ontario pojawia się kilka patroli przyczajonych na poboczu. Mam nadzieję, że nie otrzymam pamiątkowego zdjęcia z podróży. Dojeżdżając do miasta z przerażeniem dostrzegamy jadący przed nami autobus szkolny z migającymi światłami. Czy możemy go wyprzedzić? A jeżeli tak to kiedy? Jak na złość nic przed nami nie jedzie, więc grzecznie przyczajamy się z tyłu. Wreszcie autobus staje. Zapalają się na nim kolejne światła, tym razem czerwone, więc wygląda prawie jak radiowóz. Od strony kierowcy nagle pojawia się migający czerwony znak STOP. Wszyscy zatrzymują się, nawet samochody jadące drugim pasem. Chyba dobrze, że nie szaleliśmy w pobliżu autobusu.

W Ontario zakupy i wreszcie wjeżdżamy na międzystanową 84. Tutaj na większości odcinków ograniczenie jest do 75 mph, więc możemy nadrobić trochę kilometrów. Zatrzymujemy się w najbliższym Welcome Center, gdzie Gosia znowu zabiera kilka ulotek a między nimi dobrej jakości mapę Idaho z zaznaczonymi atrakcjami turystycznymi. Żeby więc nie potraktować tego stanu tylko jako drogi tranzytowej na wschód, postanawiamy na chwilę zjechać z autostrady i podelektować się trasą widokową o wdzięcznej nazwie Thousand Springs (Tysiąc Źródeł). Okazuje się, że nazwa ta ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. W okolicach Buhl wzdłuż drogi ciągnie się skalisty klif, z którego spływają dziesiątki małych wodospadów. Sprawiają wrażenie, jakby tryskały prosto ze skalnej ściany. I tak podobno jest w rzeczywistości. Jedna z warstw podłoża jest tutaj pochodzenia wulkanicznego i ma strukturę pumeksu. Dziewięćdziesiąt mil dalej w tym pumeksie znika Lost River, która ponownie wypływa w postaci wodospadów spływających bezpośrednio do toczącej niżej swoje wody Snake River. Szkoda tylko, że dotarliśmy tam już po zachodzie słońca, więc zdjęcia nie będą zbyt udane.

Za Twin Falls ponownie wpadamy na autostradę, którą z niewielkimi przerwami mkniemy aż do Idaho Falls. Tam zjazd w stronę Rexburga, by dojechać jak najbliżej do Yellowstone. Z informatora, który Gosia zabrała z Visitors Center wynika, że jest tam kemping posiadający miejsce na namioty (co nie jest wcale takie oczywiste w przypadku amerykańskich kempingów – niektóre są tylko tak zwanymi RV Park, w których mogą parkować wyłącznie wielkie kampery). Na miejsce docieramy tuż przed dwunastą. Oczywiście wszystko jest pozamykane. Niestety łazienki też. Korzystamy więc z jednego z przyłączy dla kamperów i idziemy umyć zęby. Gosia już straciła nadzieję, że się dzisiaj wykąpie, a tu nagle niespodzianka – zawory przyłącza są tak dziwnie ustawione, że wprost na nią leje się struga zimnej wody. Gosia jest cała mokra od pasa w dół. Najpierw konsternacja a potem oboje wybuchamy śmiechem. Rano spróbujemy załatwić klucze od łazienki i zrobić pranie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz