czwartek, 10 września 2009

Dzień 30 czyli po prostu Chicago

Wstaliśmy tuż przed ósmą. Szybkie śniadanko, telefony podtrzymujące więzy rodzinne i wyruszamy w drogę. W recepcji dowiedzieliśmy się, że hotel ma do dyspozycji busa, który w promieniu 3 mil bezpłatnie dowozi gości w różne miejsca. Mamy więc rozwiązany problem dotarcia z bagażami na lotnisko. O ile się nie mylę, zawiozą nas również do terminala międzynarodowego, więc w ogóle nie będziemy musieli korzystać z kolejki. Od razu wykorzystujemy więc nadarzającą się okazję i wsiadamy do stojącego przed wejściem pojazdu, który podrzuca nas na stację Cumberland. Dosłownie po trzydziestu sekundach od wejścia na peron podjeżdża pociąg i dzięki temu jeszcze przed dziesiątą mkniemy w stronę Loop.

Zanim jednak ponownie wstąpimy między kaniony wieżowców chcemy zakosztować klimatu słynnej polskiej dzielnicy. Zasięgnęliśmy wcześniej informacji , z których wynikało, że dawne Jackowo nie jest już tak polskie jak było kiedyś – coraz więcej tam ludności latynoskiej, rosyjskich Żydów oraz Hindusów. Dowiadujemy się, że obecnie najbardziej polonijne klimaty można znaleźć w okolicach skrzyżowania ulic Belmont z Milwaukee. Ponieważ niebieska linia ma właśnie w tym miejscu swoją stację, już po kilkunastu minutach jazdy wysiadamy. Po wyjechaniu ruchomymi schodami na powierzchnię znowu odczuwam to nieprzyjemne uczucie dezorientacji. Opuszczając podziemia człowiek nigdy nie wie, w którą stronę świata jest zwrócony. Dodatkowym utrudnieniem jest zachmurzone niebo, które nie pozwala określić kierunku za pomocą położenia słońca. Znajdujemy się więc w nietypowej sytuacji – wiemy gdzie jesteśmy, ale nie wiemy, gdzie mamy iść. W końcu zdesperowani podchodzimy do młodego chłopaka zaczepiając go standardowym „Excuse me”. W odpowiedzi słyszymy swojsko brzmiące „Tak?”

W trakcie dalszej rozmowy okazuje się, że to Wojtek z kieleckiego, który w Stanach przebywa już ponad 10 lat. Odbył nawet służbę w amerykańskiej armii. Korzystając z okazji zaczynamy go wypytywać, jak dotrzeć do polskiej dzielnicy. Początkowo jakby nie rozumiał o co nam chodzi. „Tam gdzieś jest polskie muzeum, a parę bloków dalej jest jakiś ośrodek polskiej kultury”. „Nie, nie”, przerywamy mu, „Nam chodzi o prawdziwe życie, polskie sklepy, tam gdzie mieszkają Polacy”. „W takim razie jedźcie ze mną autobusem linii 77. Im dalej w stronę Harlemu, tym więcej zobaczycie polskich sklepów i firm”. Autobus właśnie podjechał, więc szybko wskakujemy do środka.

Wojtek jest chętny do rozmowy i co chwila wskazuje nam jakiś obiekt za oknem. „W tym barze jest dobre chińskie jedzenie, za 7,50 możecie jeść ile chcecie”. Odpowiadamy, że znamy już tego typu knajpy. „A tu jest fajny polski klub”. I podaje jakąś nazwę. Mijany lokal nazywa się jednak inaczej. „No chyba zmienił się właściciel”. Kawałek dalej, jakby nieco wstydliwie, Wojtek wskazuje na placyk obok stacji benzynowej. „To jest Sahara Desert. Tutaj zbierają się ludzie, którzy szukają roboty. Jak ktoś potrzebuje, to ich stąd zabiera”. Rzeczywiście, na murkach i wokół słupów widać kilka grupek mężczyzn, którzy sprawiają wrażenie, jakby mocno się nudzili. Przejeżdżamy obok budynku z czerwonej cegły przypominającego typową amerykańską szkołę. Wojtek opowiada: „Tu był kiedyś highschool, ale teraz jest mniej dzieci a za to jest dużo starych, więc zrobili tu dom starców”. Zagadujemy Wojtka o jego życie - jak mu się tu podoba, czy nie wróciłby do Polski. Mówi, że zaczął już dwie szkoły, ale żadnej nie skończył, bo mu się nie podobało. W tej chwili chce zacząć czteroletnią szkołę elektroniczną, bo to go interesuje. „Więc już się tu zaaklimatyzowałeś?”, pytamy. Uśmiecha się z przekąsem: „Gdybym miał pieniądze, to chciałbym wrócić do Polski. Najbardziej by mi pasowało kupić jakieś kondominium w Krakowie i tam zamieszkać”. Pytamy go też o kwestie bezpieczeństwa. Mówi, że teraz bardzo się uspokoiło, ale zaznacza, że „im dalej od Belmont na południe, tym gorzej, bo tam zaczyna się Murzynowo”. „A odczuwacie skutki kryzysu?”, drążymy dalej. „Teraz jest o wiele gorzej niż za Busha, Obama robi wszystko, żeby było lepiej murzynom i meksykom. Z pracą też jest ciężko, nasi ludzie nauczyli meksyków budowlanki i ci teraz biorą całą robotę. Nasi nie będą pracować poniżej 10 dolarów za godzinę a meksyki pracują nawet za 5”.

W końcu na wysokości ulicy Central żegnamy się z Wojtkiem i wysiadamy z autobusu. Rozglądając się wokół i ruszamy dalej ulicą Belmont. Wszędzie co najwyżej kilkukondygnacyjne budynki a na nich mieszanina reklam polsko, angielsko i hiszpańskojęzycznych: Teresa’s Wedding, farmer cheese, pasztet, dill pickles, pieczarki marynowane, Jaworski & Associates, Showe Shop – chrzty, komunie, wesela. Totalny zawrót głowy – jakby u siebie, a jednak nie u siebie. W pewnym momencie zauważamy sklep spożywczy z polskimi napisami. Wchodzimy do środka. A tu całkiem jak w ojczyźnie. Półki zastawione kiełbasą krakowską, prince-polami, muszynianką i soczkami Kubuś. W pewnym momencie trafiamy do działu piwnego. Tam oczywiście żywiec, warka, tatra. W pewnym momencie oczy aż zachodzą mi łzami wzruszenia – na jednej z wywieszek podana jest cena piwa „Leżańsk”. Taki fonetyczny zapis mogła sporządzić tylko osoba stamtąd. Dopytuję więc obsługi, czy jest wśród nich ktoś z tamtych okolic. Nie potrafią mi jednak pomóc.

W dziale warzywnym znajdujemy kiszoną kapustę a na nabiale „Farmers Chees” czyli po prostu zwykły, nieprzetworzony biały ser, z którego można upiec normalny sernik lub zrobić pierogi. Jakże dziwnie wyglądają te swojskie produkty z polskimi etykietami, cenami w dolarach i ważone w funtach. W dziale garmażeryjnym natykamy się na piękną wystawkę z gotowymi pierogami ruskimi i z serem, obok leżą pyszne naleśniczki (a nie żadne pancake’i), zaś w blaszanym pojemniku dumnie czerwieni się bigos. Chociaż nie jesteśmy jeszcze głodni, języki wiszą nam aż do ziemi na widok tych smakołyków. Po chwili namysłu zamawiamy dwa naleśniczki z serem i pięć ruskich, które uprzejma ekspedientka odgrzewa nam w kuchence mikrofalowej.

Nasze zdobycze postanawiamy spożyć sprawdzonym turystycznym sposobem, czyli na krawężniku przed sklepem. W ten właśnie sposób spotykamy pana Władka. Gdy zabieramy się do naszego posiłku, podchodzi do nas zarośnięty mężczyzna w nieokreślonym wieku, mocno sponiewierany przez życie. „Poczęstujecie mnie?”, zagaduje. Mówimy, że sami wzięliśmy sobie niewiele, ale damy mu parę groszy, żeby sobie coś kupił. Od słowa do słowa, zaczyna się rozmowa. Pan Władek skarży się, że „już dwa razy czepiały się mnie dzisiaj kapsy [policjanci]”. „Narkotyków szukają”, dodaje po chwili. U nas również można spotkać takich ludzi wyczekujących przed supermarketami na okazję do odwiezienia wózka z umieszczoną w środku złotówką, którą potem będzie można dołożyć do składkowego jabola. Zagaduję więc „Co tak panu poplątało życie, wódeczka?”. „Wódeczka i kobiety”, potwierdza smutno pan Władek. „Pani jest jeszcze młoda i tego nie rozumie”, zwraca się do Gosi, „ale kobiety są czasami gorsze od wódki”. Pan Władek pochodzi z Małopolski. Zostawił tam żonę i syna, który też ma już swoje dzieci. „Wracajcie szybko do kraju. Tutaj nie ma życia. W przyszłym roku ja też chyba wrócę do Polski”. Żegnamy się z nim życząc powodzenia. A ponieważ poczęstowaliśmy go też naszym posiłkiem, nie wspominamy już o pieniądzach. Jednak pan Władek jest czujny: „A tego obiecanego dolarka to dacie?”. Dajemy mu więc jednego buksa, by przy polskim piwie mógł dalej śnić swój sen o powrocie do ojczyzny.

Wsiadamy z powrotem w autobus linii 77, by wrócić do stacji metra Belmont. Jakoś udzielił się nam nastrój smutku i przygaszenia, który zdaje się wisieć nad tą dzielnicą. Odnosimy wrażenie, że wszystko tu jakby się wycofuje, zamiera. Ci Polacy, którym się udało, wyprowadzają się na przedmieścia. Coraz częściej między polskimi szyldami widnieją witryny typowo amerykańskie lub latynoskie. Brak świeżej krwi emigracyjnej – program zielonej karty dla Polaków jest obecnie zawieszony a nielegalnych imigrantów też nie przybywa ze względu na słabego dolara i w miarę dobrą sytuację gospodarczą w kraju. Taka chyba jest prawidłowość – im ojczyzna silniejsza, tym emigracja słabsza. Dla reszty pozostaje Belmont Street i jej okolice. Każdy z nich marzy o lepszym życiu, wielu tęskni za powrotem do kraju, jednak tylko nieliczni potrafią się zdobyć na ten krok. Jak tu wracać z pustymi rękami? Mimo to na prawie każdym rogu jest oddział firmy Amerpol specjalizującej się w przesyłkach towarów i pieniędzy do Polski. Równie liczne są punkty usługowe o wiele mówiącej nazwie „Polski Paszport” oraz sklepy z walizkami i torbami podróżnymi. Obserwujemy to wszystko i jednocześnie zadajemy sobie pytanie, dla ilu z tych ludzi powrót do ojczyzny do końca pozostanie tylko marzeniem?

Na stacji Belmont ponownie wsiadamy w niebieską linię i tym razem docieramy aż do Loop. Loop to po angielsku pętla. Nazwa ta doskonale oddaje funkcjonowanie tego miejsca, stanowiącego główny węzeł komunikacyjny centrum miasta. Docierają tam wszystkie linie metra, z których pięć zatacza coś w rodzaju pętli wokół kilku przecznic. Na tym odcinku wagoniki poruszają się po specjalnych estakadach ponad ulicami. Żeby do nich wsiąść, podróżny musi się wspiąć po dosyć stromych schodach, by następnie trafić na wąski peronik. Pociągi podjeżdżają dosłownie co minuta. Trzeba uważać, aby wsiąść do właściwego, gdyż na tym odcinku cztery linie metra jeżdżą wspólnym torem (jest tylko jeden, gdyż ruch odbywa się okrężnie i jednokierunkowo).

Korzystamy z okazji, że mamy trzydniowy bilet i rozbijamy się kolejką tam i z powrotem, obserwując toczące się w dole życie. W końcu wyruszamy zwiedzać dalej. Nie jestem już teraz w stanie odtworzyć naszej trasy. Cały czas chodziliśmy z głowami zadartymi do góry, podziwiając coraz to nowe widoki. W końcu jednak dotarliśmy do Willis/Sears Tower. Po kilku nieudanych podejściach doszliśmy do punktu, w którym zwiedzający mogą zakupić bilet uprawniający do wjazdu na sam szczyt. Po uiszczeniu opłaty (prawie 15 USD od osoby) przechodzi się przez coś w rodzaju małej ekspozycji. Jest ona dosyć ciekawie zorganizowana – monitory są umieszczone na podłodze, natomiast nad każdym z nich znajduje się przycisk podobny do tych, które uruchamiają windę. Naciśnięcie przycisku inicjuje film, który pokazuje, jak obiekt (np. bilet do teatru) widoczny początkowo z wysokości odpowiadającej wzrostowi człowiek zmniejsza się wraz z osiąganiem wysokości wieży. Potem jeszcze krótki filmik o historii budowania Chicago i Sears Tower, a następnie jazda w górę na taras widokowy. Trwa ona zaskakująco krótko – winda łagodnie przyspiesza i zwalnia, dzięki czemu nie odczuwa się prędkości, z jaką się porusza. Trzeba jedynie co chwila przełykać ślinę, żeby niwelować różnice ciśnienia.

Na tarasie widokowym kolejna atrakcja. Jakiś czas temu skonstruowano tu coś w rodzaju szklanych klatek, które w kilku miejscach wystają na 1 metr poza obrys wieży. Do każdej klatki można wejść. Wrażenie jest niesamowite, zwłaszcza gdy spojrzy się pod nogi i widzi się przejeżdżające trzysta metrów niżej samochody. Niestety ogólnodostępne są tylko dwa takie punkty, trudno się więc dopchać, bo każdy turysta chce sobie zrobić zdjęcie „w powietrzu”. W czasie naszej wizyty najbardziej uciążliwa jest wycieczka hindusów – każdy z nich musi sobie zrobić zdjęcie i do tego w pięciu różnych pozycjach. Przekrzykują się i nie dopuszczają innych do miejsca widokowego. W końcu jednak i nam się udaje. Ja, ufny w zdobycze techniki i fioła amerykanów na punkcie bezpieczeństwa, wchodzę bez wahania. Gosia trzyma się ściany, jakby szła po gzymsie budynku bez asekuracji. W końcu jednak przemaga się i staje na przezroczystej tafli.









Po Sears Tower znowu ruszamy na miasto. Chodzimy tak aż do 22 wieczorem, z krótkimi przerwami na hamburgera i kawę. Bolą nas nogi i nie czujemy już pleców, ale wciąż jest tyle do zobaczenia – największa na świecie biblioteka publiczna (dotarliśmy tylko do 2 piętra), piękne zwodzone mosty na rzece Chicago, równie piękna ścieżka dla pieszych wzdłuż rzeki a potem nabrzeże z przystanią dla jachtów, wizjonerski Millenium Park, kolorowa State Street i Wabish Avenue z kolejką pędzącą nad głową, a wszystko to w otoczeniu rozświetlonych wieżowców i kolorowego tłumu. Na każdą z tych atrakcji można by poświęcić stronę opisu. Żal nam opuszczać to sympatyczne miasto, zwłaszcza mając świadomość, jak wiele atrakcji jeszcze nie zobaczyliśmy. Ostatkiem sił docieramy do metra - kończymy zwiedzanie Chicago na stacji Washington, na której wczoraj po raz pierwszy zobaczyliśmy drapacze chmur downtown.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz