piątek, 4 września 2009

Dzień 24 czyli u gorących źródeł

Rano łazienki były dalej zamknięte. Zagadnąłem więc jednego z kamperowców, który wyjaśnił mi, że właściciele kempingu mieszkają w znajdującym się obok domu. Dzięki temu po chwili miła starsza właścicielka otworzyła drzwi do pryszniców, jednocześnie tłumacząc, dlaczego były zamknięte: „Kemping jest tak blisko drogi, że przejeżdżające samochody zatrzymują się i korzystają z naszych łazienek. Raz całkiem je zalali.” My w każdym razie cieszymy się, że wreszcie można się wykąpać. Zgodnie z opisem w przewodniku jest tu też pralnia. Gosia szczęśliwa wrzuca do maszyny wszystkie niezbędne rzeczy, czyli po prostu wszystko. Przy okazji odkrywamy, że proszek wsypuje się do specjalnego otworu w środku bębna – już wiemy, dlaczego nasze pierwsze pranie było niespecjalnie udane. A potem jeszcze suszenia. Po trzecim pranie wciąż wilgotne a nam już skończyły się ćwierćdolarówki. Stawiam sprawę na ostrzu noża – albo przez cały dzień będziemy suszyć pranie, albo Yellowstone. W końcu Gosia poddaje się, rozkładamy najpotrzebniejsze ciuchy na tylnym siedzeniu i ruszamy. Teraz już całkiem wyglądamy jak wóz cygański.

Wjazd do Yellowstone od strony zachodniej jest trochę zaskakujący. Najpierw kilka miejscowości, jakaś rzeka, nic specjalnego. W pobliżu jednego z kempingów znajdujemy pralnię z porządną suszarką, oraz sklep „Last Chance General Store” – sklep ostatniej szansy. Przestraszeni perspektywą zbliżającej się głuszy, robimy najpilniejsze zakupy. Okazuje się jednak, że to tylko chwyt reklamowy. Dojeżdżając do parku trafiamy na ośrodek turystyczny o prostej lecz wszystko mówiącej nazwie West Yellowstone, w którym pomiędzy licznymi hotelami i restauracjami jest też parę sklepów.

Ponieważ pora zrobiła się słuszna, postanawiamy coś przekąsić. Od nieudanego podejścia przed Los Angeles ciągle chodzi za nami pizza, więc uważnie rozglądamy się po szerokiej, pełnej reklam ulicy. Wreszcie jest. Wchodzimy do przytulnego wnętrza (uwaga: ceny w lokalu są zwykle wprost proporcjonalne do jego przytulności), gdzie miła szefowa sali prowadzi nas do stolika. Oczywiście na początek pytanie o napoje. Uzgadniamy z Gosią po polsku, na co dziewczyna rzuca „O, Polacy”. Jak się później okazało, była to Magda, która od kilku już lat wraz z mężem przebywa w USA. Skrzętnie korzystamy z okazji i wymieniamy się naszymi spostrzeżeniami. Magda też jest skora do rozmowy – widać , że bardzo tęskni za krajem i jest rozdarta między chęcią powrotu a obawą przed brakiem perspektyw w Polsce. Uspokajamy ją, gdy mówi, że jest przerażona tym, co ogląda we wiadomościach. „My też oglądając informacje o Stanach Zjednoczonych słyszymy tylko o katastrofach, strzelaninach w szkołach i świńskiej grypie. A jak na razie nie widzieliśmy jeszcze ani jednego pistoletu”.

Magda, mimo że mieszka w USA już kilka lat, wciąż nie może przyzwyczaić się do tutejszego jedzenia. Mówi, że niektóre produkty sprowadzają specjalnie z Chicago, bo na miejscu nie można ich dostać. Stara się też uczyć swoje dziecko spożywania zdrowych posiłków, ale boi się, co będzie, gdy pójdzie do szkoły – „Tam dają tylko Kentucky Chicken i hamburgery a prawo stanowe nie zezwala, żebym dziecko przynosiło do szkoły własne jedzenie”. Tak jak my nie jest w stanie przełknąć kluskowatego, słodkawego amerykańskiego chleba, który w kilkudziesięciu jednakowo smakujących odmianach zalega całe regały supermarketów. „W restauracjach też nie ma wielkiego wyboru – większość oferuje hamburgery, tortille – coś, co można szybko podgrzać lub usmażyć na głębokim tłuszczu. W szkołach co prawda serwują również zieloną sałatę, ale dzieci w ogóle tego nie chcą jeść”. Z drugiej strony, dodaje Magda, gdy wspomina amerykanom, jak wyglądają polskie posiłki, ci patrzą na nią zdegustowani – Zepsute (zsiadłe) mleko? Gotowane warzywa (tu je się głównie surowe)? Zupa z buraków? Pytamy się, czy to prawda, że w USA dużą wagę przywiązuje się obecnie do programów zdrowotnych i uczenia się zdrowego odżywiania. Magda macha zrezygnowana ręką. „Moja koleżanka ma córkę – 165 centymetrów zrostu i 99 kilogramów wagi. Ostatnio skarżyła się, że bolą ją kolana. Mówię jej więc, żeby postarała się trochę schudnąć a ona na to, że lekarz jej powiedział, że ma otyłość genetyczną. Chciałam jej wyjaśnić, że genetyczna to może być skłonność do otyłości a nie sama otyłość, ale nie dotarło. Dalej zamawia podwójnego hamburgera i dla spokoju sumienia – coca colę light”.

Pytamy Magdę, jak odbiera wszechobecną tu klimatyzację. Z jej mimiki wnioskuję, że ma podobne do moich odczucia. Mówi, że początkowo nie mogła z nią wytrzymać. Do tej pory używała na przykład szkieł kontaktowych, teraz musi nosić okulary, bo oczy jej wysychają. Dodaję więc od siebie, że jeżeli coś doprowadzi do upadku tej cywilizacji amerykańskiej (myślę, że można użyć takiego terminu ze względu na jej odmienność w stosunku do cywilizacji europejskiej), to nie będą to terroryści spod znaku Al Kaidy, ani też meteoryt z filmu „Armageddon”. Przyczyną ich upadku będą niezdrowe jedzenie oraz właśnie klimatyzacja. Wszystkie motele, które do tej pory odwiedziliśmy (a jest już ich kilkanaście), w ogóle nie mają zaprojektowanej naturalnej wentylacji – za wszystko odpowiada mała hucząca skrzynka. Masz więc do wyboru – albo udusić się z gorąca, albo włączyć to zabójcze urządzenie, które wysusza powietrze i wytwarza uciążliwy hałas, nie mówiąc już o potencjalnej chorobie legionistów i innych drobnoustrojach. Jeżeli szybko czegoś nie wymyślą z tą klimatyzacją skończą jak starożytni rzymianie, którzy skretynieli pijąc wodę z akweduktów wykładanych ołowiem. Swoją drogą rzut oka na klimatyzator jest najlepszą i najszybszą metodą oceny standardu motelu, w którym chce się zagościć. W tych za 50 dolarów jest to zwykle jakiś stary, rozsypujących się rzęch, oblepiony tłustym kurzem i nie wiadomo czym jeszcze. W naszym dotychczas najlepszym hotelu, czyli Luxorze, klimatyzator pracował stosunkowo cicho, ale też wyłączaliśmy go na noc.

Ciekawe są też spostrzeżenia Magdy na temat stosunku amerykanów do pieniędzy. Takie pojęcia jak zapobiegliwość czy oszczędność właściwie dla nich nie istnieją. Jej koleżanka, lat trzydzieści parę i z czwórką dzieci, otrzymuje pomoc od państwa. Za zeszły rok dostała 8000 zwrotu podatku i chociaż nie miała pieniędzy innych pieniędzy, od razu kupiła sobie nowy samochód „bo chce mieć”. Na pytanie, „a z czego będzie teraz żyła”, odparła beztrosko, że przecież ma dwie karty kredytowe. I jak taki system ma się nie załamać?

Takim to sposobem nasza pogawędka przeciągnęła się na 2 godziny. Już dobrze po czwartej wjeżdżamy na teren parku. A tu kolejne cuda. Najpierw kilkanaście metrów od drogi natykamy się na stado pasących się jeleni. Na poboczu mnóstwo samochodów i tłumy „fotoreporterów”. A zwierzęta jakby przyuczone co chwila zmieniają ustawienie, żeby zapewnić nowe ujęcia. Za kilkanaście kilometrów stajemy znowu. Tym razem wreszcie trafiamy na skupisko gejzerów. Widok rzeczywiście jest kosmiczny. Z części otworów wylewa się krystalicznie czysta i gorąca woda, niektóre buchają parą lub tryskają wrzątkiem. Inne tylko syczą złowróżbnie, sugerując głębiny, z których dobywa się dźwięk. Kawałek dalej docieramy do czegoś przypominającego błotnistą sadzawkę wypełnioną gotującym się budyniem śmietankowym – na powierzchni co chwilę pękają bąble pełne pary wodnej. Do każdego z tych miejsc prowadzą drewniane kładki a w ziemię powbijane są co kawałek tabliczki ostrzegawcze „Zapadający się grunt”, „Nie schodź ze ścieżki”, „Ryzyko poparzenia”. Ja jednak jak niewierny Tomasz korzystam z faktu, że jeden z gorących strumyków przepływa pod kładką i wkładam rękę. Nie jest tak źle – na oko 50, 60 st. C. Nad wszystkim wznoszą się opary i zapach kojarzący się z ugotowanymi na twardo jajkami. Wcześniej myśleliśmy, że ma to związek z siarkowym charakterem gorących źródeł, z opisów na rozmieszczonych licznie tablicach wynika jednak, że zapach jest wynikiem procesów chemicznych zachodzących w bakteriach, które przystosowały się do życia w wysokich temperaturach. Również tęczowe kolory, które często widać na zdjęciach z Yellowstone nie wynikają z osadzania się różnych minerałów, lecz odpowiadają formom życia (lub jego braku), które rozwijają w różnych strefach temperaturowych gorącego źródła. Na przykład kolonie bakterii żyjących w bardzo wysokiej temperaturze mają kolor żółty.

I tak sobie jeździmy od niecki do niecki, podziwiając coraz to inne formy gejzerów. W pewnym momencie dostrzegamy w oddali coś jakby gruby pniak leżący wśród traw. Robię zdjęcie na maksymalnym zoomie, a następnie dodatkowo powiększam je w aparacie. Miałem rację – dostrzegliśmy naszego pierwszego bizona.

Dopiero po 19-tej docieramy do jednej z większych atrakcji Yellowstone, czyli gejzeru Old Faithful. W dosłownym tłumaczeniu jego nazwa oznacza „stary wierny”, ale tu bardziej chodzi o niezawodność – gejzer ten od wielu lat regularnie co 70 minut oferuje wspaniałe widowisko. Zgodnie z tablicą wystawioną przez rangersów następny wybuch ma być o 20:24 (plus/minus 10 minut). Mamy więc ostatnią dzisiaj okazja, by zobaczyć to zjawisko, bo powoli zapada zmierzch. Kręcimy się trochę po okolicy oglądając mniejsze i większe jeziorka oraz dymiące kratery, by o wyznaczonym czasie stawić się przed Old Faithul. W promieniu 100 metrów otaczają go dwa rzędy ławek, na których zgromadzili się już liczni turyści. Wreszcie z dokładnością co do minuty o 20:24 wybucha gejzer. W górę wznosi się coraz wyższy pióropusz pary i wrzątku, osiągając w apogeum kilkanaście metrów. Wszystko trwa około minuty. Usatysfakcjonowani wyruszamy na poszukiwanie kempingu. Tym razem mamy szczęście – jest dopiero czwartek a w piątek zaczyna się wielki weekend wycieczkowy amerykanów. Co roku, w pierwszy poniedziałek września obchodzą oni tzw. Labor Day (święto pracy). Jest więc doskonała okazja do zrobienia sobie ostatniego długiego weekendu w te wakacje. Magda powiedziała nam, że na piątek hotele w West Yellowstone są już w 95 procentach zarezerwowane. Gdybyśmy przyjechali tu dzień później nie byłoby szans na miejsce na kempingu, który i tak jest prawie pełny. Czeka nas kolejna noc emocji – tutaj naprawdę nie ma żartów z niedźwiedziami. W okolicznych górach żyją nie tylko „malutkie” niedźwiedzie brunatne, ale również prawdziwe grizzly. Przy wjeździe na kemping, w ubikacjach i nawet na stołach porozmieszczano szczegółowe instrukcje, zakazujące zostawiania na wierzchu żywności oraz naczyń, kosmetyków i wszystkiego co może być źródłem zapachów. Wszystkie rzeczy mogące zwabić misia należy trzymać cały czas w zamkniętym samochodzie i wyciągać tylko bezpośrednio przed użyciem. Zasady te należy stosować zarówno w nocy jak i w dzień. Otuchy dodają nam licznie rozbite w koło namioty i turyści, którzy zdają się w ogóle nie przejmować ostrzeżeniami.

1 komentarz:

  1. z tym trzymaniem rzeczy w samochodzie to troche niebezpieczne bo przynajmniej w Yosemite w biurach przy kempingu caly czas lecialy filmiki co misie robia z autem jak wyczuja w srodku jedzenie, wybijanie szyb i wyrywanie foteli wydawalo sie dla nich normalna sprawa nawet zeby odkryc ze jedyny zapach jedzenia pochodzil z pustej puszki coli pod siedzeniem:)

    OdpowiedzUsuń