wtorek, 1 września 2009

Dzień 21 czyli jak to jest być hobbitem

Nastawiliśmy budzik na 7.15, żeby jak najszybciej wyruszyć. Ja spałem jak zabity, ale Gosia mówi, że przez całą noc słyszała jakieś szepty i szurania. Może to otaczające nas drzewa? Ranek był bardzo rześki. Termometr pokazał 52 st. F (ok. 11 st. C), co, jeżeli dobrze pamiętamy, jest rekordem najniższej temperatury podczas naszej wyprawy. Dzisiejszy dzień dedykujemy w całości potężnym sekwojom. Już na kempingu dało się odczuć ich ogrom, ale prawdziwe olbrzymy zobaczyliśmy dopiero, gdy cofnęliśmy się dwie mile wstecz i podjechaliśmy do małego parku stanowego „Drive Thru Tree”, czyli Drzewo Przez Które Można Przejechać. Mimo wczesnej pory kasa była już otwarta, więc grzecznie zapłaciliśmy pięć dolarów. W przeliczeniu na długość trasy (około 5 metrów) była to chyba najwyższa opłata jaką w życiu zapłaciłem, ale opłaciło się. W olbrzymiej sekwoi wycięty jest otwór, przez który można przejechać samochodem. Do tej pory nigdy nie zazdrościliśmy posiadaczom większych aut, lecz tym razem poczuliśmy się wręcz lepsi – za nami podjechał jakiś SUV, który również próbował zmieścić się w przejeździe, ale nie dał rady. Żartem zaproponowałem właścicielowi, że mogę mu wynająć swój pojazd. W sumie przejechałem przez drzewo trzy razy, żeby Gosia mogła porobić zdjęcia z różnych ujęć. Sama sekwoja również jest imponująca. Nie mogłem ocenić jej wysokości, ale pewnie zbliżała się do stu metrów. Jej potężne konary były grubości jakiej mógłby pozazdrościć niejedne polski zabytkowy dąb. Skojarzenie nasuwało się samo – przed nami stoi potężny Fangorn a my jesteśmy dwoma malutkimi hobbitami, które weszły mu w drogę.










Ruszyliśmy dalej w stronę Eureki i w ten sposób dotarliśmy do Giant Avenu – Alei Gigantów, przebiegającej wśród potężnych sekwoi. Tu widoki były równie piękne. Niektóry drzewa prawie stykały się z drogą. Miejscami rosły tak gęsto, że do powierzchni nie docierał najmniejszy promyk słońca. U ich stóp wegetowały tylko mizerne paprocie a nad nimi niepodzielnie panowały redwoods. Giant Avenue przechodzi następnie w Humbolt’s State Park. Tutaj olbrzymy rosną nie tylko w wzdłuż drogi, ale tworzą całe lasy. Zatrzymujemy się na jednym z licznych malutkich parkingów rozmieszczonych wzdłuż trasy i wyruszamy na krótki spacer w głąb kniei. Tutaj uczucie maleńkości jeszcze się pogłębia. Z każdej strony otaczają nas kilkusetletnie giganty. Część z nich leży powalona na ziemi – niektóre kłody są tak ogromne, że tworzą kilkudziesięciometrowe ścieżki, na których swobodnie mogą się minąć dwie osoby.

Same drzewa również są bardzo piękne – w górę pną się strzeliste pnie pozbawione sęków. Czerwonawa kora jest bardzo gruba i chropowata (przypomina trochę korę akacji tylko też w powiększeniu), natomiast układ igieł można porównać z jodłą (rozgałęziają się w jednej płaszczyźnie wzdłuż gałązki a nie wokół niej jak u świerka). Kora wielu starszych drzew nosi wyraźne ślady nadpalenia. Okazuje się, że sekwojom ogień nie jest w stanie wyrządzić wielkiej krzywdy (kora trudno się zapala) a wręcz jest pożyteczny. Pożary doprowadzają do zaniku konkurencyjnych gatunków a wysoka temperatura pozwala ostatecznie dojrzeć nasionom i wysypać się z szyszek.

Po wielu postojach docieramy na przedmieść Eureki. W Fortunie zatrzymujemy się na posiłek. Trafia nam się znowu Oriental Buffet za 7,50 USD, więc wcinamy ile wlezie. Gdy wyruszam po trzecią dokładkę spoglądam z niepokojem na chińskiego kierownika sali, ale grzeczny uśmiech nie schodzi z jego twarzy. Wreszcie objedzony jak bąk prostuję się w fotelu. Chińczyk podchodzi z pytaniem „Is everything OK?”. Mam nadzieję, że chodzi mu tylko o posiłek a nie o mój stan. Potem jeszcze tylko mała kawka w McDonaldzie i ruszamy na północ.

Za Eureką krajobraz staje się coraz bardziej surowy. Ubywa samochodów, za to zaczynają dominować lasy. Zatrzymujemy się na opustoszałych piaszczystych plażach. Niektóre mają szerokość kilkuset metrów. Co kilka mil z morza wystają kilkudziesięciometrowe skały. Chociaż wiatru prawie nie ma, rozpędzone gdzieś na oceanie fale z hukiem rozbijają się o brzeg. Słońca nie widać, bo wszystko spowija ciągnąca znad Pacyfiku mgła. Ta atmosfera udziela się też ludziom. Wszyscy są tu jakby bardziej wyciszeni. Wydaje się, że wreszcie trafiliśmy na prawdziwą głuszę, pozbawioną zgiełku turystów i huku samochodów.


***


Turyści jednak są, ale z pewnością w mniejszej ilości niż dotychczas. Zmierzając w stronę Crescent City jechaliśmy szutrową drogą wzdłuż wybrzeża. Co chwila widoki na ocean zapierające dech w piersiach. W ten sposób dotarliśmy do Klamath. Jest to maleńka nadmorska mieścina z kilkoma kempingami i kasynem, oczywiście indiańskim. Zatrzymaliśmy się na ostatnim kempingu o wdzięcznej nazwie Cats Campground. Można powiedzieć, że przypomina on kształtem i zalesieniem boisko piłkarskie z centralnie umieszczonymi ubikacjami i łazienkami. Starszy właściciel kempingu, który sądząc po wyposażeniu biura najwyraźniej w nim mieszka, powiedział, że możemy wybrać dowolne miejsce, a w szczególności to nad rzeką, jeżeli nie boimy się niedźwiedzi. „W zeszłym roku nad rzeką rozbił się jeden gość, taki w stylu macho, jeżeli wiesz co mam na myśli", zaczął opowiadać. "Mieszkał tam przez tydzień aż do pewnej nocy, podczas której niedźwiedź zniszczył mu zamek namiotu. Potem spał już na górze”, dodał z porozumiewawczym uśmiechem. Chociaż Gosi miejsce nad rzeką bardzo się podoba, obawa przed misiami przeważa – stawiamy namiot na środku dużego placu.

Teraz, jak zwykle na koniec dnia przeglądamy zdjęcia. Dużo jest nieostrych, ale ponieważ właśnie konsumujemy butelkę wina, Gosia radzi żeby poczekać z ich usunięciem do rana – może wtedy okażą się całkiem dobre. Właśnie zdaliśmy sobie sprawę, że my idziemy spać a nasze dzieci za chwilę ruszą na rozpoczęcie roku szkolnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz