Doczytałem dzisiaj, skąd wzięła się nazwa Ten Sleep. Okolica, w której znajduje się obecnie ta miejscowość leżała w połowie drogi między dwoma osadami Siouxów - nad rzekami Plate i Clark’s Fork. Droga między tymi osiedlami trwała dwadzieścia dni, czyli koniecznych było dwadzieścia noclegów. W połowie drogi wypadał dziesiąty nocleg, czyli "ten sleep". Zastanawiam się, ile czasu potrzebowali kiedyś traperzy i pionierzy, by przebyć góry Big Horn, które my przejechaliśmy w niecałe dwie godziny. Kilka dni, kilka tygodni?
Ruszamy „na głodniaka” dalej w stronę Południowej Dakoty a konkretnie do Custer, w pobliżu którego znajdują się ogromna skalna rzeźba indiańskiego wodza Crazy Horse’a oraz do Mount Rushmore, gdzie skalną ścianę zdobią jeszcze słynniejsze cztery oblicza prezydentów. Przystajemy na chwilę, gdy dostrzegamy młodzież grającą w football amerykański. Chociaż nic z tego nie rozumiemy, widać, że wszyscy świetnie się bawią. W końcu jednak nasze żołądki coraz głośniej zaczynają się domagać posiłku, więc zatrzymujemy się na jednym z miejsc postojowych. Amerykanie uwielbiają podkreślać każdy element swojej historii – również tutaj natykamy się na tablicę pamiątkową informującą, że tędy właśnie przebiegał słynny szlak pędzenia bydła, ciągnący się aż z Teksasu. Napis głosi: „Szlak teksański w latach 1866 – 1897. Wzdłuż tego szlaku pędzono stada bydła z odległego Teksasu, które miały zastąpić szybko znikające (dosłownie: vanishing) bizony i pomóc budować cywilizację na północno-zachodnich równinach”. Ładnie powiedziane – „znikające”. To zdanie chyba najlepiej opisuje procesy, jakie w ciągu tych kilkudziesięciu lat zachodziły na dawnych terenach indiańskich.
Ale historia historią a tu kiszki marsza grają. Jak zwykle wyciągamy wszystkie gary i reklamówki, po czym rozkładamy je na stoliku. Do naszych posiłków przywiązujemy chyba coraz mniejszą wagę, bo przy śniadaniu w dzień targowy takie toczą się rozmowy:
- Gdzie jest moja łyżeczka do kawy? – pyta Gosia
- Chyba jem nią tuńczyka. – odpowiadam po namyśle.
- To czym mam zamieszać kawę?
- Spróbuj uchwytem od widelca.
- Ale on jest jakiś cały ulepiony.
- Nie przejmuj się, to już wyschło.
- Ale w kawie mi się rozpuści.
Zanim dojechaliśmy na parking w kilku punktach przy drodze dostrzegłem drogowskazy reklamujące Devils Tower (Diabelska Wieża). Nazwa intrygująca, ale nie mogłem sobie przypomnieć, żebym o niej coś czytał w którymś przewodniku. Dopiero na postoju na jednej z tablic informacyjnych widzę zdjęcie, które od razu przywołuje właściwe skojarzenie. To przecież słynna skała, na której rozgrywa się akcja filmu „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Do dzisiaj pamiętam, jakie wrażenie wywarł na mnie ten film i mroczna góra, na której lądował statek kosmitów. Zastanawiamy się przez chwilę, czy nie podjechać pod nią, ale rozsądek zwycięża. Musielibyśmy dodatkowo zrobić około stu kilometrów.
Ruszamy więc w stronę Custer, gdzie znajdują się dwie główne atrakcje naszego dzisiejszego dnia. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że i tu legenda obrosła komercyjną otoczką. W maleńkim Custer i okolicy swoje hotele mają chyba wszystkie amerykańskie sieci. Co kawałek restauracja, kwatery i inne atrakcje. Natykamy się między innymi na miasteczko jaskiniowców Bedrock, do którego zapraszają nas Fred i Willma. Nie wchodzimy do środka, ale przed wejściem kupujemy kawę w drive-thru identycznym, jak pojawiający się w czołówce tej kreskówki, gdy Flinstonowie jadą do kina.
W końcu docieramy do monumentu Crazy Horse’a. Już z odległości kilku kilometrów widać pośród zielonych wzgórz jego skalną głowę. Po dojechaniu na miejsce zgodnie z oczekiwaniami witają nas bramki, w których musimy zapłacić po 10 dolarów od osoby. Następnie szeroką, dwupasmową drogą podjeżdżamy na parking, z którego widać jedynie część pomnika, gdyż ten znajduje się jeszcze jakieś 800 metrów dalej. Podchodzimy pod autobus dowożący do podnóża góry, a tu okazuje się, że znowu trzeba zapłacić cztery dolary za przejażdżkę. Mając ciągle w pamięci nasze doświadczenia z Indianami Navajo i Antelope Canyon rzucam zezłoszczony w stronę kierowcy, „A więc znowu zapłaciliśmy dwadzieścia dolarów za parking”. Ten grzecznie wyjaśnia mi, że oprócz wjazdu na parking mam opłacony wstęp do Visitors Center, muzeum oraz pokaz filmu o budowie pomnika. Rzeczywiście, wraz z odkrywaniem kolejnych pomieszczeń centrum kajam się coraz bardziej. Co więcej, w trakcie filmu poglądowego pani Ruth Ziolkowski wyjaśnia mi, że pieniądze z biletów są przeznaczane na kontynuację budowy i planowane centrum indiańskie (w którym ma być uniwersytet, hotele, klinika a nawet lotnisko), więc ostatecznie pokonany prawie na kolanach przepraszam Gosię za swoje naganne zachowanie.
Ale po głowie ciągle kręci się jakiś złośliwy chochlik. Zanim poszliśmy zobaczyć film (swoją drogą polecam) zagaduję jednego z pracowników centrum, czy rodzina Ziolkowskich dalej zajmuje się budową. „Oczywiście, po śmierci męża pani Ruth Ziolkowski została prezesem korporacji i pomaga jej siedmioro z ich dziesięciorga dzieci” – odpowiada uprzejmie mój rozmówca. „A czy wiadomy jest termin zakończenia budowy?” – kontynuuję pytanie. „Niestety nie. Ze względu na niewiadome związane z pogodą, finansami oraz samą technologią nie da się określić czasu zakończenia.” W tym momencie od razu przypomniał mi się George R.R. Martin, autor wieloksięgu „Pieśni lodu i ognia”. Napisał pięć świetnych tomów, po których akcja urywa się dramatycznie. Teraz od kilku lat czytelnicy czekają na kontynuację, której wydanie jest z roku na rok przekładane. Nie ma to jak umiejętnie podtrzymywane napięcie. Faktem jednak jest, że postęp prac jest widoczny w perspektywie dziesiątek lat, co bardzo dobrze obrazuje ekspozycja pokazująca na zdjęciach stopniowe wyłanianie się docelowych kształtów.
Centrum jest naprawdę profesjonalnie zorganizowane. To już nie partyzantka Navajo, ale potężny przemysł. Odwiedzamy liczne sale pełne eksponatów muzealnych. W szczególności szukamy jakichś polskich akcentów, które mógł pozostawić po sobie Ziółkowski. Wreszcie są. W jednej z sal znajdujemy piękną rzeźbę Orła Białego oraz zdjęcie rodziny Ziółkowskich z papieżem Janem Pawłem II. W innych salach mnóstwo pamiątek. W kolejnym z pomieszczeń można podejrzeć, jak powstają niektóre z tych wyrobów – przy warsztatach siedzi grupa Indian produkujących biżuterię, zabawki, strzały i fujarki. Na fali skruchy kupujemy jeszcze dwa drobiazgi. Gosia rozgląda się za biżuterią, ale ceny są poza naszym zasięgiem. Wreszcie na pocieszenie kupuje sobie dwa malutkie kolczyki za 12 dolarów.
Jak już wspomniałem, warto zobaczyć dokument o dziele Korczaka Ziółkowskiego. W jednej z dwu sal kinowych co kilkanaście minut wyświetlane są filmy opisujące historię rozpoczęcia rzeźbienia oraz jego dalszy przebieg. Ziółkowski od dziecka wykazywał duży talent rzeźbiarski. W 1932 zdobył nawet pierwszą nagrodę na wystawie światowej za popiersie Paderewskiego. W 1939 Gutzon Borglum zatrudnił go przy tworzeniu słynnych głów prezydentów, gdzie Ziółkowski nauczył się rzeźbienia na wielką skalę przy użyciu młota pneumatycznego i dynamitu. W trakcie pracy w Mount Rushmore wodzowie indiańscy z plemienia Oglala Lakota zwrócili się do niego z prośbą o zaprojektowanie pomnika ich słynnego wodza Crazy Horse’a. Podobno jako dobry omen potraktowali oni fakt, że Korczak urodził się w tym samym dniu i miesiącu, co ich słynny przywódca. Korczak entuzjastycznie podjął się tego zadania. Na archiwalnych nagraniach widać, że był to człowiek o dużym poczuciu humoru. Najzabawniejsza jest opowieść Ziółkowskiego o pierwszych latach pracy, kiedy to za parę dolarów kupił stary kompresor, a następnie przeciągnął z niego wąż na sam szczyt, gdzie podłączał go młota pneumatycznego. Po załączeniu kompresora musiał wejść kilkusetszczeblową drabiną na górę. Tam po chwili pracy okazywało się, że kompresor siada. Musiał więc schodzić na dół, ponownie go uruchamiać i znowu się wspinać. I tak kilka razy dziennie. Ziółkowski ze śmiechem wspomina: „Gdy kompresor siadał słyszałem takie coraz wolniejsze: kaput, kaput, kaput, kaput...”. Ciekawe ile osób oglądających ten film wiedziało, co znaczy to słowo? Budowa twa już ponad 60 lat. Po skończeniu Crazy Horse będzie największym pomnikiem na świecie (większym niż piramidy egipskie, a popiersia wszystkich czterech prezydentów z Mount Rushmore dałoby się zmieścić na samej głowie Wodza).
Po wizycie u Szalonego Konia przyszedł czas, by odwiedzić prezydentów. Jednak w ich przypadku zastosowaliśmy wariant minimalistyczny, czyli zdjęcia z drogi. Udało się nam zrobić kilka, mimo, że wszystko jest tu tak pomyślane, żeby konieczny był wjazd za opłatą na teren ośrodka. Stwierdziliśmy jednak, że atrakcja jest w sumie podobna i wystarczy, że zasponsorowaliśmy już Indian a rząd amerykański poradzi sobie bez nas. Swoją drogą, wybudowanie dwóch tego typu monumentów jest jeszcze jednym z przejawów konfliktu między rdzennymi a napływowymi amerykanami. Indianie decydując się na budowę Crazy Horse’a chcieli pokazać, że też mieli wielkich wodzów. Ponadto Crazy Horse zginął w walce, gdyż nigdy nie zgodził się na zamknięcie w rezerwacie. Do tej pory rząd amerykański kilka razy proponował dziesiątki milionów dolarów na kontynuację budowy, jednak rodzina Ziółkowskich i Indianie Lakota zawsze odmawiają, chcąc zachować niezależność.
Wreszcie znowu w drogę. Teren coraz bardziej się wypłaszcza – już definitywnie pożegnaliśmy góry i przed nami ponownie wielkie równiny. Dochodzi 21, gdy decydujemy się na nocleg. Trafiamy na przyjemny kemping KOA za Belivedere. Teren zadbany i czyste łazienki. Jedynie wjazd jest trochę nietypowy – trzeba najpierw zadzwonić na interkom, przez który właściciel kempingu podaje kod otwierający bramę. W ogóle to pan jest bardzo zasadniczy – elektrycznym wózkiem podprowadza nas aż do samej kwaterki i dokładnie wyjaśnia, co i gdzie możemy znaleźć.
Swoją drogą chyba idzie ciężka zima, bo Indianie już trzeci rok zbierają chrust.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz