środa, 9 września 2009

Dzień 29 czyli ostatni etap Tour de USA

Do Chicago dojechaliśmy bez problemów. Jakoś tak się dotychczas składało, że unikaliśmy opłat drogowych. Tym razem Betty wyznaczając trasę do miasta uprzejmie ostrzegła, że będziemy musieli za pewne jej odcinki zapłacić. A więc znowu koncentracja. Bramki dla nas to nie pierwszyzna, ale wiadomo – w każdym kraju są trochę inne reguły gry i na początku trzeba się w nich połapać. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów międzystanową 90 (na którą ponownie wjechaliśmy) pojawiły się rogatki. Przejazd był prosty – wystarczyło kierować się na stanowiska oznaczone symbolem „$”, który, jak słusznie się domyśliliśmy, można było płacić gotówką. To samo powtórzyło się kilkanaście mil dalej. Jednak pewnym zaskoczeniem były dla nas opłaty pobierane przy zjeździe – zamiast obsługi czekały tam automatyczne wrzutnie na drobne pieniądze, przypominające kształtem lejek. Dobrze, że mieliśmy jakieś drobniaki, jednak możliwość zjazdu z autostrady nie jest uwarunkowana opłaceniem na tym stanowisku. Nie ma tam żadnych szlabanów, tylko kamera, która prawdopodobnie robi zdjęcia gapowiczom. Zauważyliśmy, że zaraz za naszym samochodem przyczaiła się jakaś dziewczyna, która nie wrzuciła niczego do lejka.

Wreszcie dotarliśmy do Schamburga, gdzie mieści się podobno największe w Chicago centrum handlowe Woodfield. Kursuje po nim nawet okrężna linia autobusowa, która pozwala uniknąć przeparkowywania samochodu, gdy chce się odwiedzić różne obiekty. I znowu wędrujemy między pasażami, piętrami, schodami ruchomymi. Jesteśmy już jednak o wiele bardziej selektywni – z poprzednich dni wiemy, co mogą nam zaoferować poszczególne sklepy: JPenny, Sears Chico’s, Nordstrom. Uwijamy się w dwie godziny i ruszamy w stronę hotelu, od którego rozpoczęliśmy naszą podróż, czyli „Chicago O’Hare Gardens Hotel”. Plan jest następujący: zostawiamy rzeczy w pokoju, odwozimy pusty samochód do wypożyczalni, autobusem wahadłowym wracamy na lotnisko i z lotniska linią kolejki miejskiej jedziemy do centrum. Hotel wybraliśmy specjalnie ze względu na jego bliskość w stosunku do jednej ze stacji kolejki.

Na szczęście wszystko przebiega zgodnie z planem. Nasza rezerwacja hotelu została uwzględniona i po tuż po trzeciej znosimy do niego całe nasze wyposażenie, które teraz zaściela podłogę. Potem szybko do samochodu i po 10 minutach jesteśmy w wypożyczalni. Warto wspomnieć, że jest to całkiem spore przedsiębiorstwo. Ponieważ wypożyczanie opisywałem już wcześniej, wyjaśnię teraz krótko, jak wygląda zwrotu samochodu – na parking należy wjechać przez specjalna bramę do zwrotów. Trochę się jej wystraszyliśmy, bo z ziemi starczały ostre zęby kolczatki. Są one jednak tak zwrócone, że można bezpiecznie wjechać, natomiast wyjazd jest równoznaczny z przekłuciem opon. Potem należy się zgłosić do jednego z pracowników odbierających samochód (check-out). On sprawdza, czy auto jest sprawne (bardzo pobieżnie – zajęło mu to najwyżej minutę) i wystawia kwitek z ewentualną dopłatą. U nas wszystko było w porządku, więc, mogliśmy od razu przesiąść się do autobusu. Używane samochody czekają następnie w kolejce do kilkunastostanowiskowej myjni, gdzie są dokładnie odświeżane, a następnie odwożone na parking aut gotowych do następnego wypożyczenia. Wypożyczalnia Alamo ma w Chicago wspólny parking z wypożyczalnią National. Na oko w chwili zwrotu było tam kilkaset samochodów. Średnio co minutę ktoś przyjeżdżał, wyjeżdżał, wsiadał do autobusu, rejestrował się itp. Z tego powodu wypożyczalnia niczym nie przypominała swoich sennych placówek na prowincji, gdzie często nie widzieliśmy żywego ducha.

Udało się nam od razu wskoczyć do autobusu. Uprzejmy kierowca wyjaśnił, gdzie mamy wysiąść i pokazał jak dojść do kolejki. Wkroczyliśmy więc do terminalu B i po kilku minutach dotarliśmy do stacji. Warto tu wspomnieć, że pod tym względem Chicago jest znacznie przyjaźniej nastawione do turystów niż San Francisco. Można tu za 14 USD kupić trzydniowy bilet, który upoważnia do nielimitowanych przejazdów 6 liniami metra oraz prawie 200 liniami autobusowymi w centrum miasta (w San Francisco za przejazd jedną linią metra tam i z powrotem zapłaciliśmy 16 dolarów). Uprzejmy policjant (swoją drogą widać ich tu na każdym kroku) wyjaśnił nam, jak skorzystać z automatu i już po chwili siedzieliśmy w wagoniku. Metro jest również znacznie lepiej oznakowane niż w San Francisco – automat wyraźnie zapowiada zbliżającą się stację (w SF robił to motorniczy – odnieśliśmy wrażenie, że nie bardzo mu się chciało i nie zawsze zbyt dobrze mówił po angielsku) a nad każdymi drzwiami jest dokładna rozpiska sieci metra.

Po około półgodzinnej jeździe wysiadamy na stacji Washington. Schodami ruchomymi na powierzchnię i nagle znajdujemy się w otoczeniu potężnych szarych wieżowców. Wrażenie znacznie silniejsze od tego, jakiego doświadczyliśmy w SF bo i miasto większe. Tu naprawdę aż się w głowie kręci. Ponadto mimo dużej różnorodności budowle mają tu jakąś spójność architektoniczną – większość jest szara a niektóre są stylizowane jakby na neogotyk. Ruszamy w stronę Sears Tower (obecnie Willis Tower – ta firma wykupiła prawa do nazwy wieży i teraz na prawie wszystkich mapach i materiałach widnieje nowa nazwa z dopiskiem „dawniej Sears”; chyba trudno będzie im wykorzenić ze zbiorowej świadomości dawną nazwę). Wszędzie tłumy ludzi, policji i pracowników drogowych kierujących ruchem. Widać też liczne wozy transmisyjne. Wkrótce wyjaśnia się, że to zamieszanie nie jest typowe. Dzisiaj w centrum miasta Oprah Winfrey urządza „Kick off party”, czyli koncert na rozpoczęcie nowego sezonu jej programów. Kilka „bloków” wzdłuż ulicy Madison jest odgrodzonych barierkami a na ogromnej scenie występują różni artyści. Muzyka odbija się echem od ścian budynków przez co wrażenie przebywania na dnie jakiegoś ogromnego kanionu jeszcze się pogłębia. Próbując dotrzeć na koncert musimy okrążyć parę dużych budynków, ale jednocześnie przekraczamy rzekę Chicago. Widok jest niesamowity. Co kilkaset metrów zwodzony most. W zasięgu wzroku widzimy ich kilkanaście. W pobliżu dostrzegamy kilkudziesięciopiętrowy apartamentowiec. Kilkanaście dolnych kondygnacji zajmuje parking. Wysoko nad przepaścią wystają tyły samochodów. Wygląda to jak ogromne gniazdo os, gdy te wieczorem idą spać i widać tylko ich wystające odwłoki.

Słońce już zaszło, ale w przeciwieństwie do SF (no cóż, ze względu na to, że zwiedzamy tylko dwa duże miasta, nie licząc Salt Lake City, jesteśmy skazani na to ograniczone porównywanie) wciąż jest ciepło. Udaje się nam wreszcie dotrzeć do wejścia na koncert, lecz niestety trafiamy na same jego zakończenie. Mimo to z odległości kilkuset metrów udaje się nam dostrzec słynną celebrytkę. Poza tym wszędzie są rozstawione ekrany, więc można obserwować wydarzenia, jakby się stało obok sceny. Nad tym wszystkim mrocznie góruje Sears Tower. Wieczorem wieża jeszcze bardziej przypomina głowę Batmana a jej szczyt spowija tuman chmur nadciągających znad jeziora. Wraz z zapadaniem zmroku kolejne, białe chmury otaczają szczyty coraz to niższych wieżowców. W połączeniu z bijącymi od dołu światłami efekt jest niesamowity. Zmęczeni długim marszem odnajdujemy niebieską linię kolejki i wracamy do hotelu. Okazuje się, że ze stacji mamy jeszcze prawie kilometr do przejścia. Ciekawe, jak jutro damy sobie radę z bagażami. Może być mały problem.

1 komentarz:

  1. Gratuluje Wam ogromnej odwagi.Podziwiam,bardzo dziękujemy za wspaniałe relacje ,my wspólnie z wami Odkrywaliśmy Amerykę.Życzymy szczęśliwego powrotu do kraju.

    OdpowiedzUsuń