środa, 2 września 2009

Dzień 22 czyli brzegami krateru

Obudziliśmy się jak zwykle wcześnie rano. Namiot był cały pokryty rosą a nad głowami przewalały się tumany mgły. Zaczynamy się zastanawiać, czy mieszkańcy wybrzeża Pacyfiku w ogóle widują słońce. Znowu szybkie śniadanko i już wybieramy się w drogę, gdy białym pickupem podjeżdża starszy pan i zaczyna nas zagadywać. W trakcie rozmowy dowiedzieliśmy się, że ma na imię George i jest kimś w rodzaju menadżera tego pola a osoba, która nas wczoraj meldowała to właściciel. Zapytałem więc, czy pracuje dla niego. Okazało się, że to raczej przyjacielska pomoc – starszy gospodarz ma problemy z nerkami i jak zauważył George „nie zawsze wie, co się dzieje i ktoś musi pilnować interesu”. A nasz rozmówca wywiązywał się z tego zadania całkiem dobrze. W trakcie przyjacielskiej rozmowy mimochodem wypytał nas, o której godzinie przyjechaliśmy, czy zapłaciliśmy i kiedy pojawił się stojący obok nas duży pontiac. Oczywiście padło też sakramentalne pytanie „Where are you from?”. Ponieważ już kilka razy widzieliśmy zakłopotanie na twarzach rozmówców, gdy mówiliśmy, że z Polski, od razu powiedziałem „From Poland, Europe”. George jednak dobrze wiedział, gdzie leży nasz kraj, bo jego żona była z pochodzenia Polką: „Psiakrewcholera!” powiedział szybko, ale całkiem wyraźnie. „To wszystko co pamiętam”, dodał już po angielsku. Coś mi się zdaje, jego żona musiała być energiczną kobietą. Starszy pan znał dobrze Europę, bo w czasie drugiej wojny światowej służył w amerykańskim lotnictwie. Wspomniał, że latał w Afryce Północnej, w południowych Włoszech i Francji. „To może walczył Pan przeciwko mojemu dziadkowi, który z kolei służył w Wehrmachcie we Francji” stwierdziłem. Nie ma to jak szukanie wspólnych korzeni.

George opowiedział nam też więcej o historii Klamath. Zapytał, czy jadąc wzdłuż wybrzeża widzieliśmy dwa posągi niedźwiedzi stojące nad rzeką. Był to wjazd na stary most, który zniszczyła wielka powódź w 1964. Silne deszcze oraz topniejące śniegi dosłownie zmiotły Klamath z powierzchni ziemi. Dzisiaj, wzdłuż szlaku drogi 101 wybudowano nowy, większy most, lecz miasteczko nie odzyskało już dawnej świetności. „Everybody lost, nobody won” (wszyscy stracili, nikt nie zyskał), stwierdził z zadumą George.

Po dojechaniu do Crescent City ostatecznie pożegnaliśmy się z oceanem. Jeszcze tylko rzut oka na sporą przystań rybacką i ładną latarnię morską przypominającą maleńki kościółek, a potem ruszamy na północny zachód w stronę Oregonu. Dzisiaj w planie mieliśmy dalszą podróż na północ w kierunku parku narodowego Crater Lake. Oddalając się od wybrzeża znów przejeżdżaliśmy przez piękne redwoods. Co chwila kusiły nas brązowe tablice informacyjne, zachęcające do zjazdów do kolejnych gajów lub punktów widokowych. Mamy jednak coraz mniej czasu i twardo trzymamy się planu.





Nie możemy sobie jednak odmówić małej przerwy, gdy przy samej drodze dostrzegamy piękną kaskadę utworzoną na górskim potoku – woda kilkoma strumieniami pędzi pośród małych wysepek i zwalonych pni, a następnie spada z licznych progów skalnych. Widok jak z fototapety. Również klimat wokół nas zmienia się w szaleńczym tempie. Gdy wyjeżdżaliśmy z Klamath było 54 st. F i otaczała nas mgła, jednak po oddaleniu się kilkanaście mil od wybrzeża nad nami rozbłysło błękitne niebo a temperatura wzrosła nawet do 90 st. F.

Droga do parku narodowego nie zapowiada wspaniałych widoków. Jedziemy przez iglaste, suche lasy. Jedynie teren wznosi się coraz wyżej. Wreszcie docieramy do bramy wjazdowej do parku a potem do centrum dla zwiedzających. Tutaj orientujemy się, że paliwa wystarczy nam tylko na następne 60 mil. Na szczęście na mapce, którą otrzymaliśmy od rangera jest oznaczona stacja benzynowa. Mamy szczęście – okazuje się, że wystarczy się wrócić parę kilometrów (a jest to jedyna możliwość kupienia paliwa w promieniu wielu dziesiątków mil). Z pełnym bakiem pniemy się serpentynami pod górę. Wreszcie długo oczekiwany widok. Stajemy na skalnym grzbiecie, z którego widać okrągłą jak sadzawka taflę granatowego jeziora (swój piękny kolor zawdzięcza bardzo czystej wodzie). Jest ono pozostałością wulkanu Mount Mazama, który wybuchł 7700 lat temu. Z geologicznego punktu widzenia jezioro jest więc co najwyżej noworodkiem. Otaczają je wysokie strome góry, które praktycznie uniemożliwiają dostęp do wody. Jeziora nie zasila żadna rzeka, jego woda nie wypływa też żadnym strumieniem. Cała zawartość akwenu pochodzi z deszczy i topniejącego śniegu. Jeszcze niedawno nie było w nim żadnych ryb, dopiero kilkadziesiąt lat temu wpuszczono do jeziora kilka gatunków (szczerze mówiąc nie wiem po co – na pewno doprowadziło to do zmiany ekosystemu). W pobliżu zachodniego brzegu wystaje nowy stożek wulkaniczny, ale obecnie nie jest on aktywny. Podobno jest to też najgłębszej jezioro w USA (1943 stopy, czyli około 600 metrów). Prawdopodobnie z tego względu nie zamarza i w ciągu roku ma stałą temperaturą 8 st. C, chociaż w zimie okoliczne szczyty, wznoszące się sześćset metrów ponad taflą jeziora, pokrywa warstwa śniegu dochodząca do siedmiu metrów.

Zatrzymujemy się co chwila, żeby podziwiać jezioro z coraz to innej perspektywy. Pod dojechaniu do jednego z punktów widokowych dostrzegamy grupkę turystów zgromadzonych wokół rangera. Gdy podchodzimy, starszy pan pyta nas, czy chcemy się wybrać na dwugodzinną wycieczkę na wieżę strażniczą, by z niej obserwować zachód słońca. Patrzymy po sobie – w ten sposób znowu zredukujemy nasze dzisiejsze plany. Ale skoro taka okazja sama wychodzi nam na przeciw, nie możemy jej przepuścić. W grupie dwunastu osób ruszamy więc pod górę. Do strażnicy przeciwpożarowej jest może 30 minut marszu, ale Dan (tak się nam przedstawił) zatrzymuje się co chwila na krótkie pogadanki dydaktyczne. Dowiadujemy się sporo na temat przeszłości geologicznej okolicy oraz porastających szczyty krateru roślin. Na górze jeszcze kilkanaście minut oczekujemy na zachód, chowając się przed zimnym wiatrem za zabudowaniami. Gdy wreszcie czerwona kula znika za odległym horyzotnem, szybko schodzimy w dół. Wsiadając do samochodu jeszcze raz spoglądamy na spokojną taflę jeziora, w której jak w lustrze odbijają się czarne szczyty i srebrny księżyc.

Postanawiamy dojechać jak najdalej w stronę Bend. Droga pusta i prosta jak drut. Jedzie się bardzo przyjemnie. Szkoda tylko, że wszędzie takie ograniczenia (maksymalnie 55 mil na godzinę). Jednak po kilkunastu minutach zwalniamy sami – na poboczach co chwila mijamy stojące grupy jeleni lub saren. Kolizja z którymś z tych zwierząt byłaby na pewno nieciekawa. Wreszcie docieramy do La Pine, kilkadziesiąt mil przed Bent, gdzie zatrzymujemy się na noc w przydrożnym hoteliku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz