piątek, 11 września 2009

Dzień 31/32 czyli na ojczyzny łono

Słowa te piszemy już po powrocie do Polski. Mamy więc prawie dwudniowe opóźnienie, co nie zdarzyło się nam przez cały czas podróży. Na usprawiedliwienie mogę przedstawić tylko rozkojarzenie, jakie wynikło ze zmiany strefy czasowej. Podczas lotu w tamtą stronę mieliśmy po prostu dłuższy dzień, teraz skradziono nam noc.

Cały poranek poświęciliśmy na pakowanie i uzupełnienie wpisu z poprzedniego dnia. Skorzystaliśmy też z okazji, że w pobliżu naszego hotelu jest typowy amerykański bar, w którym możemy zjeść śniadanie. Ponieważ to ostatnia tego typu okazja, postanawiamy skorzystać. Ja zamawiam "denver breakfast" czyli jajecznicę z czymś a la placek ziemniaczany. W połowie nie mogę już przełykać - kiedyż wreszcie skosztuję zwykłego chleba z żółtym serem, pomidorem i cebulką.





Równo o 12.00 wymeldowujemy się z pokoju i ruszamy do busa, który ma nas podrzucić na lotnisko. Uprzejmy kierowca robi nam jeszcze zdjęcie pod hotelem, a potem podwozi pod sam Terminal 1, gdzie swoje stanowisko odpraw ma Lufthansa. Ledwo jesteśmy w stanie wyciągnąć nasze torby (w tym jedną, którą kupiliśmy wczoraj w polskiej dzielnicy). Na szczęście zaraz obok dostrzegamy spięte wózki bagażowe - za jedyne trzy dolary opłaty odpinamy jeden i ładujemy na niego pakunki. Nasze "szczęście" trwa jednak krótko - okazuje się, że zaraz za drzwiami, dosłownie 20 metrów od miejsca, gdzie wysiedliśmy z autobusu, jest odbiór bagażu. Spodziewaliśmy się, że podobnie jak we Frankfurcie będziemy przechodzić niezliczonymi korytarzami, a tu 3 buksy poszły na minutową przejażdżkę wózkiem. Ale przyzwyczailiśmy się już do płacenia frycowego na każdym kroku, więc ze spokojem odstawiamy wózek na bok.

Wreszcie nadchodzi krytyczny moment ważenia bagażu. Największa torba ma 24 kilo (czyli o 1 kg więcej niż limit), ale pracownica Lufthansy mówi, że nie ma problemu - zmieściliśmy się w marginesie tolerancji, poza tym waga naszych pozostałych bagaży nie przekracza kilkunastu kilogramów, więc suma sumarum jesteśmy dużo poniżej limitu. Ponieważ do dwunastej musieliśmy się wymeldować z hotelu jesteśmy na lotnisku 4 godziny przed odlotem, więc włóczymy się tam i z powrotem po holu głównym. Między innymi wykorzystujemy możliwość podłączenia komputera, by zrzucić na płytki pozostałe zdjęcia i filmiki - nigdy nie wiadomo, co wydarzy się z laptopem w trakcie lotu a tam mamy jedyne kopie większości dokumentacji wizualnej. W końcu o 15:30 rozpoczyna się "boarding", czyli wprowadzanie do samolotu. Wszystko przebiega sprawnie i już po paru minutach siedzimy na pokładzie airbusa.

Do Chicago lecieliśmy boeingiem, więc mamy okazję do porównania obu samolotów. Nasz airbus jest zdecydowanie mniejszy - nie ma górnego pokładu a siedzenia w rzędach mają maksymalnie po 8 miejsc (w boeingu było 10). Rozstaw foteli jest podobny, więc już wiem, że ze swoimi długimi nogami przez całą noc będę się męczył. Za to czeka nas miła niespodzianka jeżeli chodzi o "kino domowe" - każdy fotel ma oddzielny ekran i możemy wybierać spośród kilkunastu filmów. Nie jesteśmy już więc skazani jak poprzednio na "Potwory kontra obcy" i "Hanna Montanę" (nota bene - te filmy również są w repertuarze). Dzięki tym atrakcjom lot mija zdecydowanie szybciej niż poprzednio.

Do Dusseldorfu docieramy o 7:30 czasu lokalnego. Noc trwała niecałe cztery godziny, z czego przez większość czasu oglądaliśmy telewizję. Okazuje się więc, że potwornie niewyspani trafiamy na lotnisko, na którym mamy prawie 6 godzin oczekiwania na samolot do Katowic. Ten fragment naszej podróżny był najbardziej męczący. W Dusseldorfie "ku wygodzie" turystów tak skonstruowano ławki dworcowe, że każde siedzenie oddzielone jest nieruchomym oparciem - nie ma żadnych szans, żeby się położyć. Siedzimy więc półzgięci, opierając się o nasze bagaże podręczne i lewitujemy gdzieś na pograniczu jawy i snu.

Po 5 godzinach męczarni nadchodzi czas wejścia na pokład samolotu do Katowic. Siadamy sobie grzecznie przy stanowisku 83 i dziwimy się, po co tylu Hiszpanów leci na Śląsk. Dopiero w ostatniej chwili orientujemy się, że to oczekujący na lot do Bilbao. Nasze wejście do autobusu jest drzwi obok. Szybko rejestrujemy się więc u pracownicy Lufthansy i jako ostatni wskakujemy do autobusu, który od razu rusza. Czekaliśmy prawie 6 godzin a tu mogło się okazać, że spóźnimy się na samolot.

Wreszcie po półtorej godzinie lotu docieramy na lotnisko w Katowicach. Tam dzwonimy do pani Doroty, która zgodnie z umową miała nas podrzucić na parking, gdzie zostawiliśmy samochód. Witamy się z nią serdecznie, ale jest jakoś mało rozmowna. Po chwili mówi: "Przygody, to was dopiero czekają". Okazało się, że w trzecim tygodniu naszej nieobecności nagle włączył się alarm w samochodzie - po prostu rozładował się akumulator. W rezultacie nasi gospodarze przez dwa dni słuchali koncertu umierającej syreny. Pani Dorota pocieszyła nas "myśmy się szybko przyzwyczaili, a nasi sąsiedzi są spokojni więc nie robili problemu". Wstyd nam strasznie, bo to poniekąd nasza wina - przed wyjazdem niepotrzebnie uaktywniłem alarm nie biorąc pod uwagę możliwości rozładowania. Docieramy do samochodu, któremu na pierwszy rzut oka jest bardzo dobrze - obrosła go wysoka trawa, a krety zadbały, by oponom było wygodnie i spulchniły wokół nich ziemię. Próbujemy odpalić auto z pomocą kabli i samochodu pani Doroty - nie udaje się. Na szczęście po sąsiedzku jest mechanik, którego fachowa ręka okazuje się niezawodna. Żegnamy się i ruszamy do domu.

Powrót po polskich drogach też nie jest łatwy. Po pierwsze, jesteśmy nieziemsko zmęczeni. Po drugie, ponownie trzeba się przestawić na manualną skrzynię biegów. Nie mam problemów z wrzucaniem wyższych, ale kilka razy zdarza mi się, że silnik o mało nie gaśnie - znowu przyzwyczaiłem się do automatica, gdzie hamulec wciska się aż do zatrzymania. Po trzecie, jest piątkowe popołudnie i co chwila stajemy w korkach, które na tej trasie tradycyjnie tworzą się w Tychach przy zjeździe z S1 na 86 i w Pszczynie. Po czwarte, mamy wrażenie, że trafiliśmy do domu wariatów - wszyscy podjeżdżają, zajeżdżają, trąbią, migają światłami i niebezpiecznie wyprzedzają. Tego chyba nam najbardziej będzie brakować - kultury jazdy, jaka panuje w USA. Do domu docieramy po prawie trzech godzinach. Uff!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz