Niedźwiedzie nie przyszły, za to zmarzliśmy strasznie. Temperatura w nocy spadła prawie do zera. Wystarczyło wyściubić rękę ze śpiwora i od razu czuło się przejmujący chłód. Nic dziwnego – jesteśmy na wysokości ponad 2500 metrów. Jemy szybkie śniadanko, pakujemy się i znowu w drogę. Chcemy jeszcze zobaczyć kilka pobliskich gorących źródeł i ruszyć dalej na wschód w stronę Cody.
Gorące źródła znowu nas zachwyciły. Niektóre z „oczek wodnych”, które dzisiaj widzieliśmy mają ponad szesnaście metrów głębokości a woda w nich jest tak przezroczysta, że widać całą głębię. Zatrzymaliśmy się w pobliżu jeziora Yellowstone – tutaj gorące źródła schodzą aż nad samą taflę wody. Przy samym brzegu widać coś w rodzaju małych wulkaników, w których bulgocze wrzątek. Podobno wędkarze gotowali w nich kiedyś ryby nawet bez ściągania z haczyka. Niektóre gejzery znajdują się już pod taflą jeziora – ich obecność zaznacza tylko falująca na powierzchni woda.
W końcu żegnamy się z tymi diabelskimi atrakcjami i ruszamy w stronę wejścia wschodniego. W pewnym momencie drogę przegradzają trzy pomarańczowe słupki a z boku stoi żółta tablica z napisem „Caution! Wildlife on the road” (Uwaga! Dzikie zwierzęta na drodze). Niespecjalnie się tym przejmujemy i jedziemy dalej. Nagle dostrzegamy grupę samochodów, które zatrzymały się na drodze, a przed nimi, zajmując cały pas stoi nieruchomo potężny bizon. Po drugiej stronie szosy wyleguje się, pasie lub przechadza kilkadziesiąt innych sztuk. Ten, który zagrodził drogę to chyba przewodnik stada – jest potężnie zbudowany a kłąb porasta gęsta brunatna grzywa. W końcu po chwili wahania pierwsze samochody decydują się przejechać. My również ruszamy i w odległości trzech metrów mijamy sapiącego potwora. Za kilka mil podobne spotkanie – najpierw stadko składające się z kilkunastu sztuk a potem samotny samiec, który zaraz za nami przechodzi dostojnie przez drogę.
Po przekroczeniu wejścia wschodniego do parku spodziewaliśmy się, że podobnie jak na zachodniej stronie od razu wrócimy do cywilizacji. Jednak znowu dajemy się zaskoczyć. Opuszczając Yellowstone od razu trafiamy do Shoshone National Forest, co oznacza wielomilowy przejazd przez górskie pasmo Absaroka Range. Tym razem to głównie zjazd w dół krętymi serpentynami. Wreszcie po dotarciu do Cody roztacza się przed nami rozległa równina Bighorn Basin. Mimo to wciąż otaczają nas piękne krajobrazy. Przy wjeździe do miasta rzucają się w oczy plakaty z charakterystycznym kowbojem w zawiniętym z jednej strony kapeluszu i hiszpańską bródką oraz wąsami. Pierwsze skojarzenie, to że widzimy jednego z czterech muszkieterów. Pan na zdjęciach to jednak nie kto inny jak słynny William Frederic Cody, jeden z założycieli tego miasta, znany lepiej jako Buffalo Bill, który swój przydomek zdobył dzięki wybiciu 4860 sztuk bizonów w ciągu osiemnastu miesięcy. Dzisiaj mało kto pamięta mu ten holocaust wśród zwierząt, oficjalnie zabijanych na potrzeby aprowizacji robotników budujących kolej transoceaniczną. Cody chwalił się, że w swoim życiu miał kilkanaście zawodów (takich jak poganiacz bydła, traper, jeździec poczty Pony Express, a nawet menadżer hotelu), choć nie wszystkie zostały potwierdzone. Walczył z Indianami, służył w armii, w 1872 był przewodnikiem polowania zorganizowanego dla wielkiego księcia Aleksieja Aleksandrowicza, założył i przez wiele lat prowadził coś w rodzaju cyrku, nazwanego Buffalo Bill Wild West, w którym prawdziwi Indianie i prawdziwi kowboje inscenizowali bitwy oraz polowania na bizony (też prawdziwe). Na początku dwudziestego wieku występował nawet w pierwszych filmach o Dzikim Zachodzie. Słowem postać, której życiorys wystarczyłby na kilka filmów (i chyba tyle też powstało).
Zaraz za Cody jedziemy płaskowyżem w stronę Ten Sleep – niewielkiego miasteczka, które jak głosi tablica przy wjeździe zamieszkuje tylko 350 mieszkańców, w większości spadkobiercy rodzin, które założyły tę osadę. Zastanawiam się, skąd taka dziwna nazwa (dziesięć snów, dziesięć noclegów). Prawdopodobną odpowiedź znajduję za kilkanaście kilometrów. Właśnie dojeżdżamy do podnóży Big Horn, kolejnego pasma Gór Skalistych. Nagle przed nami wyrasta duża żółta tablica z napisem „Road closed when flashing. Return to Ten Sleep” (Droga zamknięta jeżeli światła migają. Zawróć do Ten Sleep). Czyżby ktoś kiedyś, jak w „Dniu świstaka” musiał tu spędzić dziesięć nocy, zanim udało mu się opuścić miejscowość zasypaną śniegiem? Im dalej tym gorzej. Droga pnie się coraz stromiej w górę. Zaczynają się serpentyny. Znaki ostrzegające o zakrętach przedstawiają symbole poskręcane jak przypiekana dżdżownica. Co kawałek tablica z napisem „Sharp curves” (te znaki spotykaliśmy już wcześniej i nadaliśmy im roboczą nazwę „ostre dz**ki”). I tak przez kilkanaście mil. Dodatkowe emocje zapewniają ciemności i zwierzęta widoczne co chwila na poboczach. Cieszymy się, że księżyc jest właśnie w pełni, dzięki czemu mamy znacznie lepszą widoczność. Za przełęczą sytuacja powtarza się, tylko w drugą stronę. Co chwila widać napisy dla ciężarówek „Use lower gear” (używać niższego biegu) oraz „Runaway truck ramp” (pas ucieczkowy dla ciężarówek, którym spaliły się hamulce – jest on wypełniony hałdami żwiru, które mają ułatwić zatrzymanie rozpędzonego samochodu). Gosia kuli się na swoim fotelu i marudzi, że nie zostaliśmy na kempingu w Ten Sleep (a rzuciłem taką propozycję). Ale przecież prawdziwy macho nie cofa się w połowie drogi! W końcu docieramy do Buffalo, gdzie decydujemy się na pierwszy z brzegu motelik. Na szczęście jest całkiem w porządku, więc możemy trochę odespać zaległości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz