sobota, 22 sierpnia 2009

Dzień 11 czyli w stronę dzikości

Znowu jedziemy szosą wśród księżycowego krajobrazu. Oczywiście wczoraj nie było szans na dotarcie do Glen Canyon i Powell Lake. Zatrzymaliśmy się na kempingu w Salina. Jest on zlokalizowany 200 metrów od głównej drogi, którą przez całą noc w regularnych 30 sekundowych odstępach przejeżdżały wielkie amerykańskie trucki. Byliśmy jednak zbyt zmęczeni, by zwracać na to uwagę. Zasnęliśmy kamiennym snem i nie obudziły nas nawet trzy walce i maszyna do zdzierania asfaltu, które zaraz za naszym kempingiem już od szóstej rano rozpoczęły intensywną pracę. Wstałem rześki, choć przez pół nocy zażarcie dyskutowałem z Mormonami.



Wyruszyliśmy w stronę Lake Powell – sztucznego jeziora utworzonego na tamie Powella i wypełniającego obecnie większość Glenn Canyon. Nie wiem, czy to wspomnienia tak się zacierają, czy też rzeczywiście widzimy coraz ciekawsze krajobrazy, ale wspólnie z Gosią uznaliśmy, że ten odcinek drogi przebił widokami nawet park narodowy CanyonLands. Jechaliśmy od Salinas w stronę Fremont a następnie Torrey. Za Torrey zaczyna się kolejny park Reef National Park. Zupełnie nie planowaliśmy w nim wizyty, ale w Utah nawet jak się nie chce, to i tak wjedzie się do jakiegoś parku narodowego. Za Caineville park kończył się, jednak widoki były coraz bardziej niesamowite.


Tym razem zadziwiał nas nie ogrom lub niezwykłość kształtów skalnych, ale kolorystyka i różnorodność form geologicznych. Krajobraz zmieniał się dosłownie z każdym zakrętem. Przez chwilę jechaliśmy pośród czerwonych skał przypominających Moab i Canyonsland, by za chwilę przemieszczać się wśród białych grzybiastych wzgórz a następnie trafiać na pionowe bloki skalne o kolorze i strukturze betonu. Parę kilometrów dalej pojawiły się jakby szare, skalne fale – z jednej strony przypominały wydmy, zaś z drugiej kończyły się ostro jak opadający grzywacz. Na stromiznach widać było ślady opon – był to istny raj dla motorów krosowych i quadów.



Jadąc dalej natknęliśmy się na nieoczekiwaną atrakcję. W pewnym momencie dostrzegliśmy zatoczkę przy drodze, w której parkowało kilkanaście samochodów. Podejrzewając, że to kolejny punkt widokowy i już mieliśmy go minąć, jednak zastanowiła nas duża liczba zaparkowanych pojazdów. Postanowiliśmy sprawdzić. Okazało się, że kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się mały, kilkumetrowy wodospad, pod którym tworzyła się dosyć głęboka cofka. W wodzie wśród pokrzykiwań i śmiechu pławiło się kilkanaście osób, w tym małe dzieci obrzucające się czerwonym błotem. Nie mogłem przepuścić pierwszej okazji do kąpieli w naturalnym zbiorniku wodnym. Szybko zrzuciłem koszulkę i spodenki, po czym wskoczyłem do wody. Orzeźwienie było skuteczniejsze niż po 3 filiżankach kawy.


No właśnie, po jakimś czasie postanowiliśmy zatrzymać się na rytualną już popołudniową kawę. Dopiero co zjedliśmy po smacznym hamburgerze z frytkami i powoli zaczynały się nam oczka kleić. Tym razem miejsce wypadło bardzo nietypowo, bo w kanionie wyschniętej rzeki. Od słońca chroniła nas ogromna czerwona skała a my gotowaliśmy sobie wodę na wielkim głazie pośrodku pustego łożyska. Echo było tu tak silne, że wystarczyło powiedzieć coś głośniej, a słowa wracał odbite kilka razy. Samochody przejeżdżały rzadko, jednak ich zbliżanie było słychać na kilkanaście sekund wcześniej, gdyż ściany kanionu przenosiły dźwięk na wiele mil w każdą stronę. W przerwach między przejazdami samochodów w wąwozie zapadała ogłuszająca cisza. Zdawało się, że i ona odbija się echem od martwych czerwonych ścian i wraz z nimi jest gotowa w każdej chwili zwalić się na nasze głowy. W milczeniu piliśmy kawę.

Pokonując kolejne mile stopniowo zwiększaliśmy wysokość aż nagle zza kolejnego zakrętu błysnęłam nam zielona tafla Powell Lake. Z punktu widokowego znajdującego się jakieś 300 metrów nad taflą jeziora dostrzegliśmy pole namiotowe Hite Point. Tam wypadało miejsce naszego postoju. Okazało się jednak, że aby dotrzeć na kemping trzeba przejechać jeszcze jedenaście kilometrów. Wreszcie przekroczyliśmy Colorado i boczną drogą dotarliśmy do celu. Stoimy teraz piętnaście metrów od wody a nasi sąsiedzi (chyba Niemcy) palą ognisko. W pobliżu jeszcze tylko kilka przyczep. Będzie to z pewnością najtańszy nasz nocleg (czyli zero USD), bo nie widać kogokolwiek, kto mógłby pobierać opłaty. Kilkaset metrów dalej są bardzo porządne łazienki i nawet siedziba rangersów, ale na drzwiach widać dość solidnie przymocowaną kartka z napisem „Closed”.

Wreszcie mamy czas wypić butelkę wina, którą kupiliśmy jeszcze chyba w Chicago. Po wyjęciu z samochodu okazuje się, że trunek ma temperaturę dobrego grzańca. Byłoby to może dobre w zimie i w przypadku czerwonego wina, ale na pewno nie poprawi smaku białego chardonay. Termometr w samochodzie pokazuje 105 stopni Fahrentaita (ok. 40 st. Celsjusza). Co robić? W desperacji przywiązuję do butelki sznurek, z drugiej strony robię bojkę z pustej bańki po wodzie i zanurzam się w nurtach jeziora – wcześniej podczas kąpieli zauważyliśmy, że na głębokości poniżej dwóch metrów woda jest znacznie chłodniejsza, co postanawiamy wykorzystać do schłodzenia butelczyny, ale lepsze to niż nic. Jeszcze przez chwilę delektuję się kąpielą. W lustrzanej tafli jeziora odbijają się czerwone ściany kanionu oświetlone zachodzącym słońcem.

Co ciekawe, nawet w takiej głuszy, ponad 100 kilometrów od najbliższej miejscowości, nie pozbędziemy się szumu technologicznego – wszystkie przyczepy mają włączone benzynowe agregaty prądotwórcze, które dzielnie zastępują nam miłą muzykę ciężarówek i walców z poprzednich dni.

***

Jest godzina 23.11. Właśnie wróciliśmy z nocnej wyprawy do aparatu telefonicznego, który pomógł nam odzyskać kontakt ze światem z miejsca, w którym nie działają komórki i Internet. Musieliśmy zadzwonić, bo Gosia nie może zasnąć, jeżeli nie da sygnału do kraju, że wszystko u nas w porządku (a blog nie ukazał się już przez 2 dni).

O dziwo ucichły też agregaty. Tylko nasi sąsiedzi debatują jeszcze przy ognisku - swoją drogą wszyscy siedzą oddaleni od niego o kilkanaście metrów, bo bliżej musi być gorąco jak przy piecu hutniczym. W przewodniku czytałem, że w nocy w okolicach Wielkiego Kanionu temperatura nawet w sierpniu może spadać do 2 stopni Celsjusza. Nasz termometr samochodowy wciąż pokazuje 104 stopnie Fahrenheita, czyli ponad 40 st. C. Chyba ściągniemy tropik z namiotu. Nad nami gwiaździste bezksiężycowe niebo, wokół czarne ściany kanionu i cisza. Pełnię szczęścia zakłócają jedynie maleńkie zielone muszki atakujące ekran laptopa i moją czołówkę. Idziemy spać.

1 komentarz:

  1. hej,
    ale super macie wyprawe:) pewnie nadaze z czytaniem dopiero po powrocie do polski, bo tutaj mam rzadko dostep do internetu. tylko sie tam nie objadajcie za duzo hamburgerami, bo wam sie wszerz urosnie:P
    super zdjecia!
    pozdrawiam z Delhi,
    magda

    OdpowiedzUsuń