Dzień rozpoczęliśmy od oswajania amerykańskie pralni. Byłoby niewybaczalnym grzechem, gdybyśmy nie doświadczyli na własnej skórze tego ewenementu społeczno – gospodarczego, jakim są amerykańskie laundromaty. Poszło nam o wiele lepiej niż się spodziewaliśmy. Widocznie nabraliśmy już wprawy w radzeniu sobie z nowinkami po serii doświadczeń w łazienkach i na stacjach benzynowych. Pralnia na kempingu miała kilkanaście pralek i tyleż samo suszarek. Gdy zajrzeliśmy tam wczoraj wieczorem, wszystkie stanowiska były zajęte. Rano jednak byliśmy jedynymi użytkownikami. Sam proces wygląda następująco: w kempingowym sklepiku można zaopatrzyć się w porcję proszku na jedno pranie (ok. 50 centów). Następnie do specjalnego podajnika na monety w pralce wkłada się 5 ćwierćdolarówek, wciska dźwignię, ustawia rodzaj prania i gotowe. Po nastawieniu maszyny pojechaliśmy do Woolmarta, żeby kupić coś do jedzenia na śniadanie (ostatnio przez pomyłkę kupiliśmy jeżynową filadelfię, której nie dało się jeść; dobra jest tylko bezsmakowa). Po powrocie pranie było już gotowe, więc szybko przerzuciliśmy je do suszarki, tam kolejna ćwiartka i dwadzieścia minut suszenia załatwione. Po dwóch suszeniach zadowolona Gosia przyniosła pachnące i suchutkie pranie. Ponieważ w międzyczasie zjedliśmy śniadanie, mogliśmy ruszać dalej.
Dzisiaj świadomie pozwoliliśmy się wkręcić do maszynki do wyciągania pieniędzy z turystów. Był to jedyny sposób, żeby zobaczyć Anthelope Canyon. Ta osobliwość natury podobnie jak Monument Valey leży na terytorium rezerwatu Indian Navajo, więc nie podlega ogólnonarodowemu systemowi parków. Wjazd do Kanionu Antylopy znajduje się kilka kilometrów za Page przy drodze do Kayente. Przed wjazdem na teren kanionu stoi budka podobna do tych, które witają we wszystkich parkach narodowych. Trzeba tam uiścić opłatę w wysokości 6 USD od osoby za wstęp na terytorium rezerwatu Navajo. Wstęp ten jest jednak bardzo symboliczny i w praktyce sprowadza się do opłaty za parking, który znajduje się kilkadziesiąt metrów za bramą wjazdową. Gdy tylko spróbowałem się oddalić parę kroków w stronę pustyni, od razu usłyszałem ostrzegawczy okrzyk jednego z Indian siedzących na ciężarówce, który ręką przywoływał mnie w swoją stronę. Po „wstępie” do parku stanęliśmy przed kolejną kasą, w której należy zakupić wycieczkę do kanionu. Cena od osoby – jedne 25 USD. Wyboru się nie ma, bo samodzielne zwiedzanie jest niedozwolone, więc każdy, kto już zapłacił za parking decyduje się na kolejny wydatek. Kupiliśmy potulnie dwa bilety i w kilkudziesięcioosobowej grupie przez prawie godzinę czekaliśmy stłoczeni pod małym zadaszeniem, które było jedyną osłoną przed prażącym słońcem.
Wreszcie o 12.05 gruba Indianka zaczęła wywoływać wszystkich czekających na przejazd. Nawet poprawnie odczytała nasze nazwisko. Zostaliśmy usadzeni na pakach półciężarówek, zapięliśmy pasy i ruszyliśmy korytem wyschniętej rzeki w stronę kanionu. Już sama jazda dawała sporo emocji. Jechaliśmy chyba z 60 na godzinę po piaszczystym dnie, podskakując co chwila na siedzeniach, gdy samochód natrafiał na nierówności terenu. Wreszcie po piętnastu minutach tej szaleńczej jazdy podjechaliśmy pod wąską szczelinę skalną. Razem z nami na miejsce dotarły jeszcze trzy ciężarówki, z których każda wiozła około 14 pasażerów. Na parkingu stało ich już chyba dziesięć.
Naszym przewodnikiem był Gadatliwy Jay (przydomek nadałem mu sam, choć w tym przypadku miało to swoje zalety). O kanionie nie opowiedział nam zbyt wiele oprócz tego, że ma kilkaset metrów długości i powstał w wyniku erozyjnego oddziaływania wody. Za to jego uwaga była skupiona na wskazywaniu grupie miejsc na najlepsze ujęcia. Nic dziwnego – każdy miał w ręku jeden a nawet dwa aparaty wycelowane w fantazyjne załomy skalne oświetlone popołudniowym słońcem. Jay co chwila wyrywał komuś aparat i robił zdjęcia z dobrze sobie znanych miejsc. Raz wziął aparat Gosi, pstryknął zdjęcie i woła do niej „Monument Valley sunset! You see? Monument Valley sunset!”. Rzeczywiście, obraz uzyskany w aparacie przypominał zachód słońca w Monument Valley. Podobne sztuczki wykonywał w innych miejscach – gdzieś pojawiał się profil Indianina, w innym miejscu głowa Sfinksa i tak dalej. Miał też ze sobą flet na którym co chwila przygrywał piękną, smutną melodię. Miejsce naprawdę jest niesamowite a muzyka mogła zbudować wyjątkową atmosferę. Piszę „mogła”, ponieważ na przeszkodzie stały tłumy turystów, którzy rozpaczliwie poszukiwali miejsca by stanąć lub przejść dalej. Dziesięć metrów przed naszą grupą szła inna, to samo za nami. Jednocześnie z drugiej strony wracały poprzednie grupy. Mijanie się było bardzo trudne, gdyż szerokość kanionu waha się od jednego do kilku metrów. Nasz przewodnik co chwila pokrzykiwał tylko „Jay’s group! Jay’s group!” i poganiał nas do przodu. Gdy tylko opuszczaliśmy jakąś wnękę, zajmowała ją zaraz następna grupa. Zwróciłem uwagę na kilku Niemców, którzy rozpaczliwie próbowali rozstawić się ze swoimi statywami, ale przez nieustanny harmider i poganianie nie mieli żadnych szans. Po dojściu do końca kanionu nasz przewodnik ładnie podziękował wszystkim uczestnikom, podkreślając, że obecnie najwięcej gości to europejczycy. Wyraził też nadzieję, że wszystkim się podobało i prosił o „robienie propagandy” i zachęcanie innych do odwiedzenia kanionu. Moim zdaniem miejsce jest naprawdę warte odwiedzenia, ale raczej po sezonie – tłumy turystów i mocno nieprofesjonalne podejście Indian do tematu mogą działać zniechęcająco (chyba, że kogoś zachwycają „naturszczikowe” klimaty). My w każdym razie cały czas mamy w pamięci organizację parków narodowych z ich salami kinowymi, rangersami, prezentacjami, mapami oraz ulotkami i porównujemy je z partyzantką indiańską, która bardziej przypomina nasze swojskie cudowne objawienia Matki Boskiej na szybkie jakiegoś domu, który miejscowi cwaniacy naprędce ogradzali sznurkiem, by ciekawskim sprzedawać bilety.
Z Page wyjechaliśmy przed czternastą. Po drodze zatrzymaliśmy się nad tamą Powella. Też piękne miejsce – ponad 180 metrów różnicy poziomów między taflami wody i wspaniały widok na most oraz początek Wielkiego Kanionu. Obok jest również Visitors Center poświęcone samej tamie. Co ciekawe, do środka nie można wchodzić z plecakami, bo obiekt jest uznawany za strategiczny i podlega zaostrzonym procedurom bezpieczeństwa.
Naszym kolejnym etapem był Brayce Canyon, o którym przewodniki piszą, że jeżeli ktoś ma w życiu zobaczyć tylko jeden park narodowy, to właśnie ten. Nasze założenia czasowe jak zwykle okazały się zbyt optymistyczne. Do Bryce dotarliśmy dopiero około dziewiętnastej. Co prawda słońce jeszcze nie zaszło, ale niebo jest mocno zachmurzone i nie ma szans na widokowy zachód. Mimo to po drodze udaje nam się uchwycić kilka momentów dających przedsmak tego, co możemy zobaczyć w kanionie. Niewielkie w sumie wzniesienia mają tu niezwykłe, bajkowe kształty, które Gosia porównała do zamków z lanego piasku, które dzieci czasami budują na bałtyckich plażach. Równie niesamowite są ich kolory – pomarańczowe kształty wspaniale kontrastują z zielonymi lasami sosnowymi i błękitno-białym niebem.
Jesteśmy już na kempingu w parku, gdzie spisuję swoją relację. Tu natknęliśmy się na kolejny amerykański wynalazek, a mianowicie sposób rejestracji na kempingu. Otóż przy wjeździe trzeba ze skrzynki pobrać specjalną kopertę-formularz, wybrać sobie miejsce na biwak (wszystkie są numerowane), wypełnić kopertę, włożyć do niej odliczone piętnaście dolarów, a następnie wrzucić do innej skrzynki. Wcześniej z koperty należy oderwać kupon, który przypina się klamerką przymocowaną do numerowanego słupka obok kwaterki. Co jakiś czas kemping objeżdża pan na meleksie, który sprawdza, czy kupony wiszą na miejscu i czy wszyscy uiścili opłatę.
Warto też wspomnieć, że jesteśmy zaskoczeni całkowitą zmianą klimatu – jeszcze kilka godzin temu prażyliśmy się w 40 stopniach na pustyni, a teraz marzniemy ubrani w polary na kempingu przypominającym raczej Puszczę Augustowską.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz