Spaliśmy jak zwykle kamiennym snem i obudziliśmy się około ósmej. Dopiero rano po wyjściu z namiotu dostrzegliśmy, że cała miejscowość dosłownie otoczona jest czerwonymi górami. Górnoślązakom mieszkałoby się tu dobrze, bo mieliby wrażenie, że żyją pośród ogromnej, wypalonej hałdy. Jak wspomniałem, zaplanowaliśmy wczesne wyjście do parku, tym bardziej, że do Visitors Center mieliśmy tylko kilka kilometrów. Zjedliśmy więc szybko śniadanie, zwinęliśmy namiot i w drogę.
Wjazd do parku przypominał te poprzednie. Najpierw budka rangersa z kontrolą kart i sprzedażą biletów, za kawałek informacja dla turystów. Oczywiście informacja rozumiana po amerykańsku, czyli kilka stanowisk, na których strażnicy udzielali wskazówek co do zwiedzania, gabloty muzealne, kilka stanowisk multimedialnych wyjaśniających historię Arches oraz sala kinowa na ponad sto osób, w której co pół godziny był wyświetlany film. Zastanawia nas tylko dosyć skąpa liczba folderów i ulotek, które oferuje park. W tym nie było praktycznie nic (oprócz mapy, którą otrzymaliśmy na wjeździe), we wcześniejszych po kilka czarno-białych broszurek, za które trzeba było zapłacić. Sądzimy, że parki po prostu nie chcą robić konkurencji sklepikom z pamiątkami, które również są zlokalizowane w Visitor Centers.
Zwiedzanie parku początkowo przypominało nasze wcześniejsze wizyty, czyli jeżdżenie samochodem od punktu widokowego do punktu widokowego i robienie zdjęć. Jednak Arches National Park jest mniejszy od Canyonlands, dlatego mogliśmy więcej czasu poświecić na chodzenie. Na końcu parku znajduje się strefa nazywana Devils Garden (Ogród diabła). Tam postanowiliśmy wyruszyć na pierwszą dłuższą wycieczkę. Do pokonania była droga długości około 5 kilometrów, czyli w obie strony około 10. Po przejściu większości dystansu okazało się, że największym problemem nie jest sama droga, lecz panujący upał. Co gorsza, wzięliśmy mało wody i w rezultacie pod koniec trasy dzieliliśmy się ostatnimi kroplami jak Staś i Nel (no dobrze, przesadzam – ja nie byłem taki honorowy jak Staś a Gosia taka słaba jak Nel, więc uczciwie wypijałem swoją porcję).
Widoki, które oglądaliśmy, znowu zapierały dech w piersiach. Tym razem jednak podziw budził nie tyle ogrom piętrzących się skał, co ich różnorodne formy – począwszy od stromych iglic, których konstrukcja zdawała się przeczyć zasadom grawitacji przez strome ściany, będące jakby pozostałościami ogromnych budowli aż po przepiękne łuki, do których wnętrz można było się wspinać. Aparaty fotograficzne były aż gorące, bo gdzie nie obróciło się głowy pojawiał się jakiś niepowtarzalny krajobraz do sfotografowania. W połowie drogi, jeszcze przed wyruszeniem w trasę, zatrzymaliśmy się na piknik. To miejsce również było urocze – z jednej strony ogromna pionowa ściana a pod nogami miękki piaseczek. Znaleźliśmy trochę cienia pod pokręconą sosną i zjedliśmy skromny posiłek, popijając go kawą przygotowaną na kuchence. W parku spędziliśmy ponad 7 godzin.
W trakcie pikniku analizowaliśmy również dalsze warianty podróży. Wiedzieliśmy, że na pewno chcemy zahaczyć o stolicę Utah czyli Salt Lake City. Kolejnym kamieniem milowym naszej trasy ma być Las Vegas. Dodatkowo chcemy tak rozplanować czas, żeby do Las Vegas nie trafić w weekend – ceny noclegów są wówczas dwa razy wyższe a obiecałem Gosi, że zanocujemy w jednym z tych największych hoteli świata. Dosyć szybko uzgodniliśmy, że teraz dla odmiany powinniśmy udać się prosto do Miasta Słonego Jeziora, potem spędzić parę dni w kolejnych parkach i następnie zabawić przez dzień lub dwa w Las Vegas.
Tak więc po opuszczeniu parku skierowaliśmy się od razu na północ. Pojechaliśmy najpierw w stronę Green River, a następnie dalej na północ przez Price, Helper, Spanish Fork aż do Provo. Na szczególną uwagę zasługuje odcinek między Green River a Price. Wzdłuż całej trasy nie ma żadnych osiedli ludzkich. Jedzie się przez bardzo niegościnną ziemię, z rzadka porośniętą jakimiś lichymi krzaczkami lub trawą. Większość powierzchni przywodzi na myśl hałdy wypalonego żużlu lub żwiru. Z kolei z prawej strony przez całą drogę towarzyszył nam potężnych łańcuch górski Roan Plateau. Ogromny, niedostępny płaskowyż pnie się bez żadnej przerwy równolegle do drogi. I tak prawie bez zmian przez ponad 100 kilometrów. Pierwszym miastem na tym odcinku było Wellington. Chcieliśmy tam coś zjeść, lecz nie mogliśmy znaleźć niczego oprócz hamburgerowni. Co prawda zatrzymaliśmy się przy jakieś restauracyjce, ale zapach starego wysmażonego oleju i skąpe menu szybko nas z niej wygoniły. W Price zauważyliśmy centrum handlowe, lecz niestety minęliśmy już ostatni zjazd z autostrady. Kolejne podejście do kolacji zrobiliśmy w Helper. Okazało się, że jest to mała górnicza mieścina. Weszliśmy do całkiem ładnie wyglądającego lokalu. Niestety kręcąca się przy kontuarze dziewczyna z miłym uśmiechem powiedziała „Sorry, zamykamy o ósmej”. Cóż było robić. Ja nie byłem głodny, więc Gosia sięgnęła do naszych zapasów w bagażniku i przygotowała sobie kanapkę z „filadelfią” i dżemem. Za Helper trochę zaczęliśmy żałować, że nie poszukaliśmy wcześniej noclegu, bo zaczął się przejazd przez góry Wasatch. Dodatkowym utrudnieniem były pojawiające się co kilkanaście kilometrów roboty drogowe. Gosia szczególnie nie lubi takich zjazdów i podjazdów – siedząc na miejscu pasażera cały czas „wciskała hamulce” i szukała rączki nad drzwiami, której niestety nie ma w naszym cobalcie.
Wreszcie dotarliśmy do Provo. Betty tym razem nieomylnie wskazała kemping. Postanowiliśmy, że Gosia wykąpie się pierwsza a ja trochę popiszę. Jednak już za minutę Gosia była z powrotem, bo przeczytała na drzwiach łazienki, że między 11 a 1 w nocy jest nieczynna z powodu sprzątania. Trochę się zdziwiłem, ale skoro w kraju mormonów są takie dziwne zwyczaje jak zamykanie knajpy o ósmej, to może i z łazienkami mają coś inaczej. Dopiero wchodząc do toalety zauważyłem pomyłkę Gosi – pisało, że łazienki są zamknięte od 11 AM do 1 PM, czyli w okolicach południa. Nie wyprowadzałem jej jednak z błędu, dzięki czemu po raz pierwszy wykąpała się szybciej ode mnie.
Niestety chyba nie mamy szczęścia do obozowisk, gdyż w trzech na cztery odwiedzone panował dosyć dokuczliwy hałas – w pobliżu drugiego i trzeciego rano budziły nas roboty budowlane. Tym razem przez całą noc słyszeliśmy jednostajny szum autostrady. Hałas jest tak silny, że osoby mówiące normalnym głosem nie słyszą się z odległości kilkunastu metrów. Na szczęście ten szum jest na tyle jednostajny, że umysł szybko zaczyna go ignorować. Spaliśmy doskonale.
Dzięki za informację, krótka, ale jaka cenna! Piotruś, świetny blog :)Gosia, widziałam 2 str. pamiętnika, będzie co czytać po powrocie:)Nie mogę doczekać się zdjęć:)Buziaki od nas wszystkich!!!
OdpowiedzUsuńZawsze marzyłam o takiej podróży i cieszę się, że przynajmniej mogę w myślach byc tam gdzie Wy.
OdpowiedzUsuńŹródła dobrze poinformowane podają, że nasi podróżnicy są u ujścia rzeki Colorado i cierpią na brak dostępu do internetu. Czekamy na nowe wieści.Pozdrowienia.
OdpowiedzUsuń