niedziela, 16 sierpnia 2009

Dzień 5 czyli el camino a Santa Fe

Właśnie opuściliśmy Amarillo. Miasto na pierwszy rzut oka bardzo młode. Pani w informacji turystycznej powiedziała nam, że ma około stu lat (oczywiście miasto, nie ona). Słynie między innymi z największego w Stanach Zjednoczonych targu bydła. Odbywa się on w każdy wtorek. Niestety w pozostałe dni można zobaczyć co najwyżej puste zagrody. Jednak po niedługim czasie stwierdziliśmy, że strata była niewielka. Jadąc już szosą I40 na zachód od Amarillo poczuliśmy nagle przeraźliwy smród. Po chwili ujrzeliśmy stłoczone dziesiątki tysięcy sztuk bydła. Corrale te ciągnęły się wzdłuż drogi przez ponad kilometr a zapach w samochodzie pozostał przez kolejne dziesięć.


Centrum miasta to dosłownie kilka wysokich budynków (między innymi siedziba sądu stanowego). Całe downtown przecinają szerokie jednokierunkowe przecznice. Każde skrzyżowanie jest zwieńczone sygnalizatorami, które jedne po drugich znikają w odległej perspektywie. Wygląda to jak ozdoby uliczne wywieszone przed świętami Bożego Narodzenia. Informacja turystyczna mieści się w dużym budynku konferencyjno - wystawowym. Co kawałek widać obszerne wejścia do olbrzymich sal, w których pewnie odbywają się też konwencje wyborcze. Nam przytrafiło się trafić na targi numizmatyczne. Na własne oczy mogliśmy zobaczyć setki złotych monet dolarowych. Za komuny niejeden Polak marzył, by mieć chociaż kilka takich i kupić sobie za nie "dewizowego" malucha. Był to wtedy najpewniejszy środek wymienny, któremu nie groziła żadna dewaluacja, kryzys i inne zawirowania polityczne.


Wyjeżdżając z Amarillo stwierdziliśmy, że mamy ostatnią okazję na zjedzenie czegoś teksańskiego. Ponieważ wybór był ogromny, zdecydowaliśmy się na łut szczęścia. Zatrzymaliśmy się przy barze Whataburger. Na dzień dobry latynoska sprzedawczyni podała nam dwa ogromne kubki na napoje i bardzo się zdziwiła, gdy próbowałem wyjaśniać, że jeden wystarczy. Zamówiliśmy po hamburgerze. Okazało się, że w zestawie są również obowiązkowe frytki. Teraz, gdy już siedzimy w samochodzie nasze żołądki są dziwnie ciężkie, choć przecież nie zjedliśmy wiele. Myślę, że na następnego hamburgera pójdziemy już tylko z konieczności. Zdecydowanie bardziej wolimy chińszczyznę.

W Amarillo mieliśmy jeszcze zaplanowane odwiedzenie Cadillac Ranch – słynnej rzeźby-instalacji przedstawiającej kilkanaście samochodów wbitych w ziemię. Pani z informacji powiedziała nam, że samochody te są nieustannie sprayowane różnego rodzaju napisami, lecz raz na jakiś czas malują je na szaro „dla odświeżenia”. Zapytaliśmy Betty o dojazd, będąc przekonani, że atrakcja wymieniana w prawie wszystkich przewodnikach znajdzie się w niej na pierwszym miejscu. Niestety znowu się rozczarowaliśmy. W rezultacie kręciliśmy się w kółko kilka razy niepotrzebnie zjeżdżając z międzystanowej do miasta. Ostatecznie okazało się, że wystarczyło trzymać się głównego kierunku jazdy i „cadillacowe rancho” znalazłoby nas same. Samochody rzeczywiście przedstawiają ciekawy widok. Są ustawione pośrodku ogromnego pola. Ogólnoświatową popularność tego miejsca potwierdzili liczni turyści – zauważyliśmy nawet Japończyków, których w Polsce spotyka się głównie w Gdańsku i Krakowie, czyli tam, gdzie można znaleźć zabytki klasy zerowej.

Wokół cadillaców leżało mnóstwo zużytych puszek po farbie. Dostrzegliśmy też kilka osób, które tworzyły spray’em własne dzieła. Gosia poprosiła jednego z chłopców, by pożyczył jej rozpylacz, a następnie wypisała nasze imiona na jednej z masek. Obserwując intensywność prac samozwańczych graficiarzy nie sądzę, by przetrwały jedną godzinę. Dodatkową "atrakcję" stanowiło błoto otaczające samochody – prawdopodobnie pozostałość po wczorajszej ulewie. Nieświadomy zdradzieckości teksańskiego bagna, podszedłem zbyt blisko do jednej z rzeźb. W rezultacie każdy z moich sandałów stał się cięższy o kilogram. Miałem potem parę minut roboty z jego zeskrobywaniem.

Przed nami droga do Santa Fe. Betty pokazuje teraz, ze czeka nas 300 kilometrów jazdy na wprost, więc Gosia znowu odważyła się i zasiadła za kierownicą. Mam nadzieję, że tym razem lepiej pójdzie nam z kempingiem – ten, na który się wybieramy jest nie tylko w pamięci Betty, ale również w Internecie. Doszliśmy teraz do wniosku, że następny nocleg najlepiej planować jeszcze przed opuszczeniem poprzedniego, zwłaszcza gdy wiemy już, ile jesteśmy w stanie przejechać w ciągu dnia. Betty niestety jest mocno upośledzona pod względem różnorodności oferty noclegowej, natomiast zapewniający wiarygodną informację bezprzewodowy Internet był nawet w naszym skromny moteliku.

***

Nareszcie na kempingu w Santa Fe. Niestety znowu okazało się, że Betty miała zakodowany błędny adres. Słowa „jesteś na miejscu” usłyszeliśmy gdzieś na środku drogi, gdzie nawet nie było zjazdu. Na szczęście okolica była zamieszkała, więc podjechaliśmy do najbliższego baru, by poprosić o pomoc. Starszy pan zapytał, czy mamy telefon na kemping. Tym razem Betty nie zawiodła, bo numer był prawidłowy. Szybko wyjaśniło się, że kemping jest, ale trzy kilometry dalej. Po dotarciu na miejsce powitała nas miła pani wyglądając na trochę po pięćdziesiątce. Gdy usłyszała, że jesteśmy z Polski, zagadała do mnie po niemiecku. Bardzo się ucieszyła, gdy odpowiedziałem jej w tym samym języku. Okazało się, że urodziła się w Greenberg, czyli obecnie Zielonej Górze. Razem z ojcem jako dziecko wyjechała do Ameryki. Wspomniała też, że w 1948 była z nim w Niemczech Zachodnich, ale wizyta w miejscu urodzenia okazała się=niemożliwa. Wyjaśniła nam także, jak dotrzeć do centrum Santa Fe oraz pokazała na mapie jedną z indiańskich wiosek. Może jutro się tam wybierzemy.

Szybko rozbiliśmy namiot i już za chwilę będziemy pili zieloną herbatkę, którą dostaliśmy w recepcji. W sąsiednim namiocie gra na gitarze jakiś niespełniony Bob Dylan a na okolicznych drzewach akompaniują mu cykady. Nad nami gwiaździste niebo i około 25 stopni. Po prostu marzenie – wreszcie będziemy spali z dala od hałaśliwej drogi i bez tej okropnej klimatyzacji.

Ale pozostało mi jeszcze wspomnieć co nieco o trasie. Za Amarillo drogą międzystanową numer 40 przez ponad 200 mil podążaliśmy w stronę Albuquerque. Krajobraz stawał się coraz bardziej suchy, aż wreszcie dostrzegliśmy wielką żółtą tablicę z napisem „Welcome to New Mexico”.

Zaraz za nią było visitors center, gdzie zaopatrzyliśmy się w kolejne tony papieru. Ciągle nie mogę wyjściu z podziwu, jak życzliwa jest tutaj obsługa, wciskająca ci dosłownie różnego rodzaju informacje. Cały czas porównuję ją z paniami z naszych informacji turystycznych, które po pięciu minutach nagabywania z kwaśną miną wyciągają spod lady jakąś kserówkę z mapą. A tutaj po prostu dziesiątki kolorowych katalogów, broszur i ulotek.

Po wizycie w centrum informacyjnym ruszyliśmy dalej. Autostrada ciągnęła się niezakłóconą prostą linią na zachód. Pas zieleni między obu nawierzchniami miał taką szerokość, jakiej nie ma żadna droga ekspresowa w Polsce. Zmęczeni siedzeniem w samochodzie zatrzymaliśmy się na kolejny postój. Urządziliśmy sobie na nim zabawę w polowanie na ciężarówki. Otóż wspominałem już, że Gosia zakochała się w amerykańskich truckach a konkretnie w tych z dwoma wysokimi rurami wydechowymi górującymi z obu stron kabiny. Zabawa polegała na jak najlepszym sfotografowaniu pędzącej szosą maszyny. Powinna ona być jak najlepiej skadrowana (w całości i na środku zdjęcia). Ponadto dodatkowe punkty można było zdobyć za oryginalny kolor nadwozia lub specyficzny ładunek (np. dwa hummery na pace lub potężne role drutu). Bawiliśmy się w ten sposób kilkanaście minut popijając przygotowaną na kuchence kawę.

Wreszcie dotarliśmy do zjazdu na drogę 218B w stronę Santa Fe. Trudno opisać widoki, jakie zaczęły się przed nami roztaczać. Nagle znaleźliśmy się sami na szosie ciągnącej się w przód i wstecz aż po horyzont, a wokół nas ciągnęła się bezkresna preria obramowana górami. Włączyliśmy radio. Jakaś stacja z Santa Fe nadawało właśnie tanga Gothan Project. Ustawiłem tempomac na 40 mil na godzinę i rozkoszowaliśmy się przepływającym za oknem krajobrazem. To był jak na razie najpiękniejszy odcinek drogowy na naszej trasie.

1 komentarz:

  1. Przed chwilą przyszłam z kościoła i jeszcze nie zjadłam śniadania bo pierwsze co to musiałam otworzyć laptop i przeczytać wiadomości od Ciebie. My się czujemy tak jak byśmy tam byli z Wami, bo bardzo fajnie w szczegółach to opisujesz.

    OdpowiedzUsuń